Jeszcze nie widziałem niezadowolonego pacjenta. Z prof. Andrzejem Smoczyńskim, ortopedą, rozmawia Roman Warszewski.
– Ortopedia to trudna specjalność?
– Bardzo specyficzna. Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że to gałąź medycyny mająca bardzo wiele wspólnego z politechniką...
– Dlaczego?
– Od razu widać, że nigdy nie był Pan na sali operacyjnej, gdzie pracuje ortopeda. Pełno tam narzędzi – wiertarek, śrubokrętów, piłek. Ale może nie będziemy straszyć potencjalnych pacjentów...
– Czyli dobry ortopeda powinien mieć coś z majsterkowicza?
– W zasadzie tak. Musi posiadać umiejętność technicznego spojrzenia na wiele zagadnień, z którymi styka się w swojej pracy. Często musi coś skręcić, naciągnąć, połączyć. Dobry ortopeda powinien być przede wszystkim dobrym rzemieślnikiem.
– Czy dlatego jest tak niewielu ortopedów?
– Być może. A może dlatego, że ortopedia jako przedmiot pojawia się na studiach bardzo późno, gdy większość studentów medycyny zdecydowała się na wybór innych specjalności. Ale zastanawiam się – czy rzeczywiście jest tak mało ortopedów?
– Chyba tak, bo kolejki do ortopedów są bardzo długie...
– Ich przyczyna może być jednak inna: dziś, w porównaniu z tym, co było kiedyś, ortopedzi są w stanie pomóc pacjentom w znacznie większym zakresie. Bardzo się rozwinęła protetyka. To wprost niewyobrażalne, jak dalece można pomóc pacjentowi, wyposażając go w nowoczesną protezę! Posiadamy też bardzo szeroką gamę implantów, których wytwarzanie stało się możliwe dzięki zastosowaniu nieznanych poprzednio materiałów.
Kolejki mogą zatem brać się stąd, że dziś ortopedzi potrafią dużo więcej niż kiedyś. To dlatego pacjenci walą drzwiami i oknami...
– Kończyny są bardziej narażone na urazy niż inne części ciała?
– Na pewno. Choćby dlatego, że ciągle pozostają w ruchu. A skutki ich urazów często prowadzą do inwalidztwa. Rzadziej natomiast urazy kończyn wiążą się z groźbą utraty życia.
– Dlaczego więc o ortopedii mówi się często, że jest to specjalność wysokiego ryzyka?
– Bo pacjent z łatwością może udowodnić ortopedzie, że coś zostało zrobione niewłaściwie lub że coś można było zrobić lepiej. Całość materiału obrazującego przebieg leczenia jest przecież zwykle na rentgenowskich kliszach.
– Jest Pan gwiazdą wśród ortopedów Wybrzeża...
– To pan powiedział. Sam nigdy na takie określenie bym się nie odważył... Jedyne, co mogę powiedzieć, to to, iż zawsze byłem – i jestem – wielkim pasjonatem ortopedii. Dla mnie moja praca od zawsze była wielką pasją. Napędzała mnie ciekawość oraz perspektywa, że gdy się postaram, będę w stanie naprawdę pomóc pacjentom. Zawsze starałem się robić więcej, niż było trzeba.
– Dlaczego?
– Wciąż szukałem nowych rozwiązań, a to daje satysfakcję. W czasach, gdy niczego nie było, sam projektowałem implanty (zwykle ze stali nierdzewnej) i zlecałem ich wykonanie zaprzyjaźnionym ślusarzom. Chęć szukania innowacji i towarzysząca jej adrenalina bez przerwy była więc obecna w mojej pracy. Trudność wyzwań nie miała znaczenia. Ciekawość dodawała i sił, i zapału.
– Przeszedł Pan przez wszystkie szczeble w karierze ortopedy.
– Zawsze byłem związany z AMG – Akademią Medyczną w Gdańsku, dzisiejszym Gdańskim Uniwersytetem Medycznym. Byłem uczniem prof. Zengera, który z kolei był uczniem profesora Degi. Profesorowie Zenger i Dega to wielkie sławy wywodzące się z ośrodka poznańskiego. Można powiedzieć, że stali się oni twórcami polskiej powojennej ortopedii.
– W swej karierze doszedł Pan do stanowiska zastępcy kierownika Kliniki Ortopedii AMG.
– Szczerze mówiąc, zawsze bardziej niż administrowanie interesowała mnie praktyka. Pomaganie pacjentom i wdrażanie innowacyjnych rozwiązań – to mnie „kręciło”. Poza tym od bardzo dawna interesowałem się sportem, widząc w nim ogromne pole do zastosowania swoich doświadczeń. Sam grałem kiedyś w koszykówkę, siatkówkę, a teraz od wielu lat intensywnie gram w tenisa. Dobre rozumienie sportu doprowadziło mnie w pewnym momencie do objęcia stanowiska lekarza gdańskiej Lechii.
– Tenis! Teraz rozumiem skąd Pana zainteresowanie kinesiotapingiem, do czego przyznał się Pan przed naszą rozmową! Przecież kolorowe taśmy – tapes - przyklejane do ciała graczy do szerokiej świadomości trafiły po tym, jak zobaczono je u tenisistów w czasie największych turniejów!
– Rzeczywiście. Na kinesiotaping, który od razu mnie zadziwił, trafiłem właśnie przez tę dyscyplinę sportu.
– Skąd zdziwienie?
– Bo zastosowanie kolorowych taśm opiera się na całkiem przeciwnej zasadzie niż ta, której od lat hołdowaliśmy w ortopedii! W ortopedii, gdy mamy do czynienia z urazem przeciążeniowym – nadwerężeniem mięśnia czy stawu – przede wszystkim stosujemy unieruchomienie bolącego miejsca. Natomiast kinesiotaping każe, by przeciążona cześć ciała pozostawała w ruchu. W im większym ruchu, tym lepiej!
– Ta odmienność nie kazała Panu w tę metodę wątpić?
– Tak jak mówiłem – uwielbiam wszelkie innowacje. Innowacja zawsze była tym, co starałem się wcielać w kanony ortopedii. Więc kinesiotaping od razu bardzo mnie zainteresował i przykuł moją uwagę. Starałem się poznać zasadę jego działania i najpierw zacząłem stosować na sobie.
– Rezultat?
– Od samego początku – bardzo dobry. Znając zasadę działania taśm, wiedziałem zresztą, że w zasadzie tak być powinno. Raptem byłem w stanie cały sezon bez przerwy grać w tenisa.
– Na czym polega mechanizm działania taśm?
– Po pierwsze trzeba pamiętać, że kolorowe taśmy nie są nasączane żadną substancją leczniczą. Na swej wewnętrznej stronie pokryte są jedynie klejem: specjalnym klejem akrylowym, takim, który nie powinien powodować żadnych reakcji alergicznych. Sama taśma działa zaś jako element czysto mechaniczny – jej zadanie polega na uniesieniu skóry. Tak, taśma jest swego rodzaju podnośnikiem, dzięki któremu między skórą właściwą a tym, co się pod nią znajduje, tworzy się pewna niewielka wolna przestrzeń, czego skutkiem jest lepsza cyrkulacja krwi, chłonki i limfy. Płyny, które zwykle zbierają się w miejscu obrzęku, lepiej z niego odpływają. Odbarczają to miejsce. Poprawia się mikrocyrkulacja. Proces zdrowienia ulega przyspieszeniu.
– Proste!
– Ale, jak się dobrze zastanowić, jakże ważne. Przy zastosowaniu tradycyjnych metod usuwania kontuzji sportowiec musi pozostać wyłączony z procesu treningowego przez okres od 3 do 6 tygodni. Każdy zawodnik wie, co to oznacza. Niekiedy jest to wyłączenie z całego lub z połowy sezonu startów. Natomiast zastosowanie taśm takich konsekwencji nie powoduje!
– Szybko stał się Pan ich zwolennikiem?
– Oczywiście. Bo od razu zrozumiałem, że taśmy kinezjologiczne mogą być stosowane nie tylko przez sportowców, lecz przez wszystkich pacjentów borykających się z kontuzjami przeciążeniowymi. I że aplikacja taśm możliwa jest nie tylko w przypadku urazu kończyn, lecz jakiegokolwiek mięśnia, nawet mięśni głowy!
– Jeszcze raz zapytam – jakie były rezultaty?
– Dobre, nawet bardzo dobre. Właściwie rewelacyjne, choć lekarz pewnie tak mówić nie powinien. Ale proszę sobie wyobrazić, że nie było pacjenta, który po zastosowaniu taśm nie odczułby poprawy. Nie było nawet takich, którzy twierdziliby, że na nich taśmy nie działają, a tacy – przy zastosowaniu innych metod – zdarzają się w zasadzie zawsze.
– Jak taśmy należy przyklejać?
– Oczywiście najlepiej, gdy robi to doświadczony rehabilitant, ale samemu też można się tego bez trudu nauczyć. Podstawową zasadą jest to, by taśmę przyklejać na maksymalnie naciągnięty, naprężony mięsień. Dzięki temu, po jego rozluźnieniu, przyklejona taśma się zmarszczy, co oznacza, że lekko unosi skórę. A o to przecież chodzi. Dzięki temu w urażonym miejscu lepiej mogą przepływać i odpływać płyny ustrojowe.
– Jest przyszłość przed taśmami?
– Dla mnie to oczywiste. Jeśli taśmy staną się powszechnie dostępne (na przykład będzie je można kupić nie tylko w sklepach specjalistycznych, lecz także na stacjach benzynowych, co w Wielkiej Brytanii, ojczyźnie tenisa, ma już miejsce), zaczną je stosować najpierw setki, a zaraz potem tysiące osób...
– ...a kolejki do ortopedów, od czego zaczęliśmy, zapewne się skrócą.
– Pewnie tak. Bo okaże się, że wiele lżejszych dolegliwości i urazów można samodzielnie usunąć. Bez usztywniania, nie rezygnując z aktywności i z ruchu.