Z Arkadym Radosławem Fiedlerem – pisarzem, podróżnikiem, byłym posłem na Sejm dwóch kadencji, a prywatnie najstarszym synem legendarnego globtrotera Arkadego Fiedlera, rozmawia Roman Warszewski.
– W twojej pierwszej książce o Boliwii pt. Sumienie Amazonii odnajduję obszerny passus o Vilcacorze. „Ciągnące się w nieskończoność fotograficzne zmagania (…) przerywają Paweł i Rafał, częstując wszystkich (…) odwarem z Vilcacory, rośliny amazońskiej. Paweł i Rafał są jej fanami. często urywają się z obozu i przepadają w lesie, rozglądając się za Vilcacorą. (…) Vilcacora to jedno z dobrodziejstw tutejszej puszczy. Amazonia, poza wszystkim innym, jest wielką, niewyczerpaną apteką natury, ogromnym rezerwuarem, z którego czerpali i czerpią żyjący tu Indianie. W owej amazońskiej aptece Vilcacora stoi na głównej półce, uchodząc za główne panaceum na różne schorzenia. Gdy byłem swego czasu w Peru, (…) słyszałem o wielkich zaletach Vilcacory (…), powstrzymującej między innymi rozwój choroby nowotworowej”.
– Cytat ten mógłbyś ciągnąć dalej, nie skracaj: „Odwar, który pijemy, ma smak lekko gorzkawy. To ciekawe, że sporo roślinnych remediów o silnym pozytywnym działaniu zaprawionych jest właśnie goryczą, jakby to w niej kumulowała się cała lecznicza moc rośliny, zdolna przepędzić chorobę”.
– Jakie są Twoje związki z południowoamerykańskimi plantas medicinales – roślinami leczniczymi?
– Długo, szczerze mówiąc, nie było żadnych. Rozumiem, że w twoich uszach zabrzmi to jak słowa profana! Ale prawda jest taka, że w czasie swoich podróży po Ameryce Łacińskiej przez wiele lat akurat tego aspektu lokalnej kultury i tradycji nie dostrzegałem. Dopiero wizyta w dolinie Vilcabamby w Ekwadorze uświadomiła mi, jak istotnym i ważnym elementem tamtejszej rzeczywistości są owe plantas medicinales. I jak wielkie mogą one mieć znaczenie dla pozostałych kontynentów, bo tak naprawdę Ameryka Łacińska, a przede wszystkim Ameryka Południowa, jest wielką apteką świata. Apteką, której zawartość znamy dopiero w znikomej części.
– Jak pewnie wiesz, kilkw lwt wcześniej też byłem w dolinie Vilcabamby a Ekwadorze, co opisałem W książce wyprawa Vilcabamba– –Vilcabamba.
– Obu nas zafascynował fenomen długowieczności tamtejszych mieszkańców.
– To, że tak wielu mieszkańców tamtej doliny dożywa 120 lat, jest zjawiskiem doprawdy niepowtarzalnym. Ja, odnajdując wiele śladów, powiązałem to z migracją ludu, który dziś tworzy w Peru plemię równie długowiecznych Indian Q’ero. Ty natomiast zwróciłeś uwagę na spokój panujący w tej dolinie i na egzystencję tamtejszej ludności w symbiozie z otaczającą ją przyrodą.
– To był właśnie początek moich zainteresowań południowoamerykańskimi roślinami leczniczymi. Od tamtego momentu zacząłem je dostrzegać i doceniać.
– Jakie rośliny poznałeś i na jakie zWróCiłeś uwagę?
– Przede wszystkim oczywiście na vilcacorę i na jej wszechstronne działanie na system odpornościowy. Jest ona znana praktycznie we wszystkich zakątkach Ameryki Południowej. Nawet jeśli na jakimś terenie nie występuje, jest sprowadzana, jako bezcenne remedium na bardzo wiele dolegliwości. Niekiedy nosi inną nazwę, ale za każdym razem chodzi o tę samą roślinę – Uncaria tomentosa. Wielokrotnie to sprawdzałem.
Ważną rośliną jest achiote – Bixa orellana. Zwróciłem na nia uwagę z uwagi na swój wiek i to, że może okazać się przydatna. Achiote bardzo dobrze działa bowiem na prostatę, która – jak wiadomo – od pewnego momentu staje się dolegliwa niemalże dla wszystkich mężczyzn.
Inna roślina to manayupa – Desmodium ascendent, świetny oczyszczacz organizmu. Wczasie swoich podróży dowiedziałem się, że warto ją stosować co najmniej dwa razy do roku. Gwarantuje to dobre oczyszczenie organizmu: na wiosnę i na jesień. Wcześniej nie miałem pojęcia, że owa detoksykacja jest tak ważna. Jeszcze raz się potwierdza, że podróż to najlepsza szkoła, najlepszy uniwersytet.
Inną ważną rośliną oczyszczającą jest hercampuri, Gentianella alborosea. Też w wielu miejscach z nią się spotkałem. Jest to niewielki, niepozorny krzaczek, lecz miejscowi bardzo go cenią. Oczyszcza głównie wątrobę.
– Czy zauważyłeś może, że w okresie pandemii jakieś rośliny stosowano chętniej niż inne?
– Tak, są trzy takie rośliny: wira-wira i muña-muña. Muña-muña odkaża, ma działanie przeciwbakteryjne i przeciwwirusowe. Wira-wira ułatwia oddychanie, a asmachilca działa wykrztuśne. W sam raz na okres, gdy szczególnie groźne (i dokuczliwe) są schorzenia dopadające nasz układ oddechowy, w tym płuca.
– Nie sądzisz, że po tylu obserwacjach, w muzeum – pracowni Arkadego Fiedlera w Puszczykowie, gdzie zgromadzone są eksponaty z całego świata związane z podróżami Twojego sławnego ojca, powinna pojawić się nowa przestrzeń – osobny fragment ekspozycji poświęcony właśnie roślinom leczniczym, i to głównie południowoamerykańskim?
– To dobry pomysł, bo my – Fiedlerowie, jako rodzina od lat zajmująca się tym muzeum, cały czas szukamy jakichś nowych elementów, które moglibyśmy dołączyć do istniejącej już wystawy. Dlatego m.in. przy muzeum powstał park-ogród, w którym pokazujemy repliki eksponatów z innych kręgów kulturowych – choć nie tylko. Znajduje się tam m.in. – w skali 1:1 – replika Santa Marii, flagowego statku Krzysztofa Kolumba z jego pierwszej, historycznej wyprawy. Owszem, to, o czym mówisz, mogłoby mieć postać ogrodu zimowego z różnymi roślinami leczniczymi – czegoś w rodzaju palmiarni. Może z czasem mógłby powstać obiekt porównywalny z palmiarnią, jaką ostatnio widziałem w Parku Oliwskim w Gdańsku, albo wręcz z palmiarnią, jaką mamy w Poznaniu… Rozmarzyć się można…
– W swojej drugiej książce o Boliwii pt. Do głębi intrygujący kraj piszesz o mało znanej wspólnocie Indian Kallawaja, która od setek lat zajmuje się właśnie stosowaniem plantas medicinales i bardzo skutecznym leczeniem przy ich pomocy.
– Wiele osób twierdzi, że są to jedne najciekawszych fragmentów tej książki.
– Piszesz nieco żartobliwie: „Już Inkowie przyjmowali Kallawaja, lekarzy z Andów, z otwartymi ramionami. Najwyższy Inka, choć uważany przez poddanych za postać na poły boską, miał przecież skórę ludzką po prawej, i żołądek, który, bywało, niedomagał, więc z niestrawności puszczał bąki i czasami sikał na czerwono, i nieraz skołatane nerwy mu puszczały, głowa bolała, oczy piekły, skóra świerzbiała i nogi puchły, a ciśnienie chwilami skakało jak pchła. Mimo to nie przeklinał losu. Jeśli bowiem jakieś dolegliwości dawały znać o sobie, Inka miał przy boku uzdrawiacza z narodu Kallawaja. A on wiedział, jak rozpoznać chorobę i rozprawić się z nią. Nie był cudotwórcą, lecz lekarzem z prawdziwego zdarzenia. (…) korzystał z ogromnej wiedzy,od wieków przekazywanej wśród Kallawaja z ojca na syna.”
– Nie ma, niestety, odpowiedzi na pytanie, dlaczego to właśnie Kallawaja zasłynęli jako wybitni lekarze z Andów. Odpowiedź ginie wmrokach dalekiej przeszłości. Wiadomo tylko, że Kallawaja mają bliskie związki z zamierzchłą kulturą Tiahuanaco z Altiplano znad jeziora Titicaca. Kiedy pytałem moją przewodniczkę z tego plemienia, skąd wzięło się to zamiłowanie Kallawaja do leczenia, powiedziała: – Może dlatego, że jako rasa byliśmy w przeszłości chorowici i słabi, i żeby przetrwać trzeba było skupić się na medycynie? A może do innych spraw mieliśmy po prostu dwie lewe ręce? – i nic nam się w życiu nie udawało, z wyjątkiem znajomości roślin iludzkiego organizmu?
– Leczeniem zajmują się do dziś?
– Tak – i w tym, co robią, są bardzo skuteczni. W Boliwii mieszkają w okolicach Charazani, a jeszcze dokładniej w i wokół miejscowości Curva (co nie powinno budzić żadnych skojarzeń, bo to słowo po hiszpańsku oznacza po prostu zakręt). Przeciętny ludowy lekarz Kallawaja zna około 300 roślin leczniczych; ci bardziej doświadczeni – dwa razy tyle. Kiedy budowano Kanał Panamski, byli tam też Kallawaja. Ale nie jako robotnicy, lecz jako lekarze. Uratowali wówczas przed niechybną śmiercią z powodu malarii tysiące ludzi zatrudnionych przy budowie. Podawali im proszek uzyskany z rośliny o nazwie chinchona. Inaczej mówiąc – podawali im chininę.
– W jaki sposób dotarli aż tak daleko?
– Są w ciągłym ruchu. Jak Indianie Q’ero, o których pisałeś. Wiedzą, że są skuteczni, i dlatego chcą pomóc jak największej liczbie ludzi. Podróżują po całej północno-zachodniej Boliwii, docierają do Argentyny, Chile, Ekwadoru, Peru – a także do Panamy. Dzisiaj są tu, jutro tam. Co ciekawe i warte podkreślenia, po drodze współpracują z wieloma szpitalami, które z niecierpliwością oczekują ich przybycia. Tak! Są dopuszczani do chorych, bo znana jest ich skuteczność, a także siła roślin, które przynoszą. Pacjenci często czekają na nich jak na zbawienie. Wiedzą, że Kallawaja mogą pomóc tam, gdzie inni zawodzą.
– Ze współpracą szpitali ze znawcami roślin leczniczych spotkałem się w Peru, w Iquitos, w Amazonii.
– W Ameryce Łacińskiej to w tej chwili coraz powszechniejsza praktyka. Na popularności zyskała w czasie pandemii. Dzięki temu okazało się, że takie rośliny jak wspomniane już wira--wira, muña-muña czy asmachilca mogą w dużym stopniu pomóc pacjentom i w wielu szpitalach już stale znajdują się na podorędziu.
– A na ile farmakopea boliwijskA różni się od farmakopei peruwiańskiej?
– To de facto tożsame farmakopee. Te same rośliny, lecznicze surowce, bo to ta sama strefa geograficzna i bardzo zbliżone nisze ekologiczne. Jak wiesz, związki Peru z Boliwią są bardzo bliskie. Kiedyś był to przecież jeden kraj – Boliwia była tzw. Peru Alto, czyli Wysokim Peru. Kallawaja w XIX wieku uleczyli nawet córkę dwukrotnego prezydenta Peru – Augusta Salcedo, którą zachodnia medycyna uznała za nieuleczalnie chorą. Pamięć o tym w Limie żywa jest do dziś.
– Wnioski?
– Jeden wniosek: jeśli Ameryka Południowa jest apteką świata (a jest!), to Kallawaja są w niej… farmaceutami! I jeszcze drugi: że oczywiście trzeba potrafić oddzielić ziarno od plew (wszak po to mamy rozum), ale z ich wiedzy i doświadczenia koniecznie trzeba korzystać.