Czy można się uzależnić od opalania? Okazuje się, że tak. Choć nieznany jest jeszcze dokładnie mechanizm tego zjawiska, ma ono już swoją nazwę: tanoreksja. Tanorektyczki i tanorektycy to osoby, które często, długo i bez umiaru opalają się – czy to na żywym słońcu, czy też zatrzaskując się w solariach – celem osiągnięcia upragnionej, ciemnej karnacji, której ciągle im za mało.
Termin „tanoreksja” całkiem słusznie kojarzy się nam z anoreksją, obsesyjną potrzebą odchudzania się – słowo wymyślono właśnie na tej podstawie. Ani ten wyraz, ani nawet samo zjawisko jako jednostka chorobowa nie zyskały jeszcze dotąd szerszej akceptacji w środowisku medycznym, jednak dermatolodzy i psychiatrzy prowadzą już na Zachodzie badania nad nieopanowaną potrzebą opalania się. Tanoreksja i anoreksja mogą mieć, jak wynika z tych badań, pewne wspólne cechy.
Słoneczko dożylnie
Już kilka ładnych lat temu opublikowano studium, z którego wynika, że osoby często i długo opalające się tracą kontrolę nad tym „nałogiem”, niemal w taki sam sposób jak palacze i alkoholicy, nie umiejąc opanować szkodliwego nawyku. Choć nie potwierdzono tego jeszcze dokładnie, biochemia wskazuje, że namiętność do opalania się polega na narkotycznym niemal uzależnieniu od substancji, które ciało wyzwala podczas słonecznych seansów. Skrajne przypadki uzależnienia mogą wskazywać na inną niezwykłą przypadłość psychiczną, związaną ze zniekształconym wyobrażeniem na temat własnego ciała (body dysmorphic disorder, BDD). Podobnie jak anorektyczki, które mimo ekstremalnego wychudzenia ciągle uważają się za zbyt grube, zatwardziały miłośnik brązowej skóry będzie sądził, że jest blady jak ściana, nawet jeśli już nabawi się nieodwracalnych przebarwień na ciele. Tanorektyk będzie też odczuwał niepokój, kiedy opuści planowany seans w solarium czy na plaży, nieustanną frustrację wywołaną rzekomą bladością i wiecznie będzie porównywał swoją karnację z odcieniem skóry innych, spieczonych na ciemny mahoń ofiar uzależnienia.
Fajne, ale…
Wszyscy to wiemy: słońce jest nam potrzebne między innymi do produkcji witaminy D, niezbędnej kościom, dobrze robi na niektóre zmiany skórne, choćby na łuszczycę, odpędza depresyjne stany wywołane brakiem światła… ale na litość – tylko wtedy, kiedy poddajemy mu się z umiarem! Naprawdę nie trzeba spiekać się na grzankę, żeby korzystać z dobrodziejstw słońca czy nawet solarium. Jeśli ktoś czuje się źle w pozimowym kolorze bladozielonym, krótki seansik w kapsule solaryjnej go nie zabije. Problem tkwi w przedawkowaniu. Opalenizna, czyli brązowy odcień skóry, jest w istocie jej reakcją obronną na promienie ultrafioletowe, emitowane przez słońce, swoistym syndromem oparzenia. Melanina, ciemny barwnik, ukryty w komórkach naskórka, wyzwala się pod wpływem ultrafioletu po to właśnie, by jak płaszczem ochronić nas przed głębszymi i ostrzejszymi poparzeniami. Niestety, promienie UV – mimo ochronnej melaniny – i tak powodują w naszej skórze nieodwracalne szkody. Dermatolodzy coraz częściej i głośniej mówią o nienaprawialnych uszkodzeniach DNA pod wpływem słońca. O tym, że nadmierne opalanie się powoduje złośliwego, śmiertelnego raka skóry – czerniaka, który zabija szybko i boleśnie, wiedzieć powinniśmy wszyscy. W tym kontekście wstyd już nawet mówić o ciemnych plamkach – przebarwieniach skóry możliwych do wywabienia tylko na drodze kosztownych procedur lekarsko-kosmetycznych, czy o zmarszczkach, wywołanych wysuszeniem naskórka…
Latynos czy albinos
Blada skóra przestała być znakiem wysokiego statusu społecznego mniej więcej we wczesnych latach 20. ubiegłego wieku. Damy z wyższych sfer stopniowo przestały chronić dłonie rękawiczkami, a twarze i dekolty – letnią, koronkową parasolką i szerokim rondem kapelusza. Opalenizna stała się symbolem zdrowego, sportowego trybu życia i zamiast wskazywać nieomylnie na trudniących się pracą na roli wieśniaków, zaczęła być atrybutem tych, których stać było na relaks na powietrzu: tenis, golf, polo, narty, modne SPA. I tak – mimo dramatycznych nawoływań dermatologów starających się wprowadzić ponownie modę na jasną karnację – jest do dziś. Młodzi i starsi uważają, że opalenizna jest sexy, jest atrakcyjna, jest w modzie. I za nic mają nieomylne oznaki przedawkowania: charakterystyczne, paskudne szarobrązowe plamy posolaryjne, popękane naczyńka czy wysuszoną i pomarszczoną skórę. Efekt ten mogą nasilać leki: niektóre antybiotyki, psychotropy i antydepresanty, doustne środki antykoncepcyjne i inne preparaty hormonalne, a nawet zwykłe tabletki przeciwbólowe. Kiedy opalenizna zejdzie i wychynie spod niej twarz jak pole bitwy – biegną do solarium po nową porcję melaniny.
Co na to medycyna
Lekarskie zalecenia co do korzystania z solariów mówią, że nawet dorośli nie powinni opalać się w kapsułach więcej niż raz w tygodniu. Ale co z tego – dziś w całej Europie i USA białe nastolatki smażą się bez umiaru, nawet codziennie. Brytyjscy medycy odnotowują co roku około stu zgonów spowodowanych nadużyciem opalania. Stowarzyszenie lekarzy w Wielkiej Brytanii (British Medical Association) razem ze specjalistami w dziedzinie onkologii pracuje nad programem, który zabraniałby korzystać z solariów osobom poniżej 16. roku życia, coś na kształt zakazu sprzedaży alkoholu i papierosów małoletnim. Nie jest to całkiem bezsensowny pomysł, zważywszy na to, o czym mówiliśmy wcześniej: przypuszczalne analogie między mechanizmem uzależniania się od tych nałogów. Być może w przyszłości możemy spodziewać się również obostrzeń dotyczących spędzania czasu na plaży, choć dziś trudno to sobie wyobrazić. Amator opalania zresztą znajdzie miejsce, w którym oddawać się będzie ulubionej namiętności, nawet gdyby zadaszono całe wybrzeża mórz, jezior i rzek. Warto tu zwrócić uwagę, że piasek nad morzem, a także płaskie dachy pokryte papą (również sceneria dla tanorektyków wymarzona) odbijają promienie słoneczne, tak więc zażywając kąpieli słonecznych, jesteśmy narażeni na ultrafiolet jak gdyby w dwójnasób – z góry i z dołu.
Inne rodzaje brązu
Cóż więc pozostaje? Skoro bywamy głusi na głosy lekarzy, a rak i zmarszczki nam niestraszne? Jeśli sami zauważamy u siebie czy u bliskich osób symptomy tanoreksji, nie lekceważmy ich. Zastanówmy się, czy koniecznie musimy mieć ciemnobrązową, nienaturalną karnację – czy warto ryzykować zdrowie i życie dla urody? Gdyby odpowiedź była, o zgrozo, twierdząca, warto może pomyśleć o opaleniźnie kosmetycznej – kremach i podkładach brązujących, zawsze z filtrem UV, dobrych, pielęgnujących skórę balsamach do ciała z zawartością samoopalacza? Stosując je regularnie, dojdziemy szybko do wprawy i zyskamy piękną, jak gdyby delikatnie muśniętą słońcem karnację. Z całą pewnością wydatek nie będzie większy niż abonament w solarium, a skóra odwdzięczy się nam jedwabistą gładkością bez zmarszczek i przebarwień. Zaś samo słońce spróbujmy potraktować jak dobre wino: zażywajmy go, czemu nie, lecz ostrożnie i z umiarem.
Marianna Królikowska