Rozmowa z Wiesławem Ochmanem, śpiewakiem operowym, malarzem i kolekcjonerem sztuki
Co jest Pana życiem?
Moim życiem jest śpiew, a pasją malarstwo. To dwa różne zawody. Śpiewanie w operze to totalna koncentracja: trzeba pamiętać i tonację, i nuty, i słowa w obcym języku. Śpiewak ma na sobie kostium, w którym człowiek musi się odpowiednio zachowywać. Każde uchybienie może prowadzić do katastrofy. Jest to trudne, bo opera to jedyne miejsce, gdzie artysta nie jest panem czasu. Jest kreska taktowa, jest zaznaczone tempo i jest dyrygent oraz 80 członków orkiestry. Jeżeli się z nimi śpiewak nie zgodzi, to publiczność od razu to słyszy. W teatrze dramatycznym wychodzi aktor i on decyduje, kiedy powie „Być albo nie być”. Może pół godziny czekać. Aktor chrypi – czy to rola? A może po prostu jest przeziębiony? Natomiast zawód śpiewaka operowego wymaga wielu wyrzeczeń i niezwykłej dyscypliny.
Zakończył już Pan swoją karierę operową?
Objechałem cały świat. Występowałem na największych scenach operowych świata – między innymi w mediolańskiej La Scali, Barcelonie, Buenos Aires, Madrycie, Moskwie, Rzymie, Sewilli i Wiedniu – w towarzystwie największych gwiazd. W życiu śpiewaka operowego jest okres najlepszej koniunktury, a potem trzeba zwolnić. Główny nurt swojej aktywności mam już za sobą, ale ciągle daję 40–50 koncertów rocznie.
Jak ludzie reagują na Pana śpiew?
Dostaję wiele miłych listów. Piszą do mnie kierowcy, taksówkarze, często zwykli ludzie. Kiedyś zaśpiewałem piosenkę z Eleni. Ten wideoklip ma ciągle wiele odsłon w Internecie.
Utarła się opinia, że opera jest zbyt elitarna.
To kwestia przygotowania. Dziennikarze zawsze pisali, że to trudne. Najpierw trzeba pójść na „Halkę”, „Straszny dwór”, „Carmen”. Gdy ktoś zacznie od „Króla Rogera” Karola Szymanowskiego, może się rozczarować, bo to wymaga przygotowania. Ludzie się dziwią, że ktoś w operze śpiewa zamiast mówić. Zawsze powtarzam młodym śpiewakom – tak musicie śpiewać, żeby ludzie zapomnieli, że wy śpiewacie.
A przy goleniu też Pan sobie śpiewa?
Nie, wykluczone. Golę się bez lustra, bo nie lubię na siebie patrzeć.
Dba Pan jakoś o swój głos?
W dniu przedstawienia nigdy dużo nie mówię. Najważniejsza jest dyscyplina. Śpiewak musi się wysypiać, nie powinien palić ani nadużywać alkoholu.
A infekcje?
Na to nie ma rady. Chodzenie i zawijanie się szalami niczego nie rozwiązuje. A od czasu do czasu infekcja jest potrzebna, bo wytwarza odporność. W ciągu 55 lat pracy odwołałem 6 przedstawień z powodu choroby. Nadmierne rozczulanie się nad sobą do niczego nie prowadzi.
A o zdrowie jakoś Pan dba?
Staram się prowadzić tak zwany zdrowy tryb życia.
Jak się Pan odżywia?
Nie lubię jedynie zupy owocowej z makaronem i nie przepadam za zupami rybnymi. Poza tym jem wszystko – lubię owoce i golonkę.
Co robi Pan w wolnym czasie?
Maluję, czytam sześć książek naraz, organizuję koncerty charytatywne, do których angażujemy młodych ludzi – to często ich pierwsze występy.
A wraca Pan pamięcią do czasów, gdy każde dziecko w Polsce znało nazwiska przynajmniej Trzech Tenorów?
To był okres, gdy świetnych tenorów było na świecie wielu. Luciano Pavarotti, José Carreras i Plácido Domingo to znakomite postacie, ale był też Mario del Monaco, Giuseppe di Stefano, Franco Corelli, Gianni Raimondi, Ermanno Mauro, Wołodia Atlantów czy Peter Dvorsky.
Jak Pan zapamiętał Trzech Tenorów?
To uroczy ludzie. Aż 15 lat z Domingiem gościnnie śpiewaliśmy w hamburskiej operze. Jest on wesołym, normalnym człowiekiem. Teraz piastuje stanowisko dyrektora opery w Waszyngtonie. W weekendy organizowane są tam czasami spotkania z dziećmi. Na jedno z nich poszedł kiedyś mój syn z wnukiem. Poprosili o rozmowę z Domingiem i mój wnuk przekręcił nazwisko mistrza. Powiedział: „Cieszę się, że poznałem pana Flamingo”. Kilka godzin później Domingo zadzwonił do mnie do Warszawy. Usłyszałem, że mam uroczego wnuczka.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Stach Antkowiak