Stara jak ludzkość
„Po pierwsze nie szkodzić”. Powiedzeniem tym Hipokrates nadał nowy sens praktykom leczniczym. Medycyna przestawała być odtąd sztuką, stawała się nauką. To był przełom.
Leczenie roślinnymi wywarami, naparami, roztworami, maściami i tym podobnymi specyfikami znane było naturalnie daleko wcześniej. Fitoterapia bowiem stara jest jak ludzkość. Kolebką fitoterapii, jedynej wówczas i przez długie wieki niezastąpionej praktyki medycznej, był Egipt. Odnaleziony w XIX w. tzw. Papirus Ebersa zawiera niemal 900 recept zalecanych przez egipskich kapłanów w przypadkach najróżniejszych chorób i dolegliwości. Znajomość roślin leczniczych przeniosła się stamtąd do Babilonii i Asyrii – jak mówią dokumenty sprzed 3 tys. lat – a później do Grecji i Rzymu.
Dopiero tam zaczęto fitoterapię wyprowadzać ze świątyń, wyzwalać z przesądów i zabobonnych rytuałów. Pierwsi lekarze świeccy pojawili się w Atenach. Byli nimi wykształceni przyrodnicy i filozofowie. Walką o naukowy – w sensie wolnym od magii – charakter lecznictwa wsławił się słynny matematyk Pitagoras. Tak stopniowo zamierały mity, gusła i czary lecznictwa.
Roślinne talizmany, takie jak: mandragora, którą sławił Homer, czy żeń-szeń powróciły wprawdzie w średniowieczu jako leki owiane tajemnymi właściwościami nadprzyrodzonymi, niemniej i w tym okresie dziejów nie zabrakło pionierskich badań, zgłębiających wiedzę o roślinach leczniczych. W tym czasie rozwijała się farmacja klasztorna, Arabowie zastosowali aparaty destylacyjne, Chińczycy i Hindusi rozpowszechniali preparaty z nieznanych dotychczas Europejczykom roślin azjatyckich.
Krokiem w kierunku współczesnej medycyny były badania Paracelsusa, poszukującego w I poł. XVI wieku metod wyodrębnienia z roślin leczniczych tych związków, które oddziałują na organizm ludzki.
Fitoterapia zaczynała odtąd pozostawać w cieniu medycyny bazującej na syntezach ciał organicznych i preparatach otrzymywanych w laboratoriach.
Z euforii towarzyszącej lekom syntetycznym wyrwały świat medyczny dopiero dostrzegane objawy skutków ubocznych, jakie niosła z sobą chemia. Skutków często nieodwracalnych dla normalnego funkcjonowania organizmu. Dopiero wtedy zdano sobie sprawę, że w walce o zdrowie człowieka, tak naprawdę, medycyna akademicka wniosła niewiele pożytecznego. Olbrzymie ilości nowych leków syntetycznych wcale nie chroniły ludzkości przed chorobami. Wręcz przeciwnie. Osłabiając system immunologiczny organizmu, czyniły go podatnym na działanie różnego rodzaju bakterii i wirusów. Czyniły go bezbronnym wobec powstających wynaturzonych komórek. Czyniły go bezbronnym wobec zakłóceń w funkcjonowaniu poszczególnych organów.
Medycyna tak potężna i jednocześnie tak bezsilna stanęła na rozdrożu. Lekarze zaczęli zadawać sobie pytania, którędy droga? Coraz więcej spośród nich, pomnych dewizy Hipokratesa, gotowych było skłaniać się ku fitoterapii, ku nowym badaniom roślin. One nie szkodzą, a ich na powrót odkrywana skuteczność, zwłaszcza w zwalczaniu chorób nieuleczalnych, zachęcała do wyboru tej właśnie drogi.
Na trąd, malarię i na raka
Medycyna akademicka była i jest nadal oporna wobec naturalnych leków roślinnych. Wiele z nich mimo swojej doskonałości do dziś nie znalazło miejsca w aptekach. Wiele trafiło tam po wiekach. Od 3 tys. lat np. stosowane w indyjskiej medycynie ludowej substancje z drzewa rauwolfia nie były uznawane przez medycynę oficjalną jako lek aż do 1931 roku. Wtedy to dwaj hinduscy chemicy wyodrębnili z korzeni tego drzewa czyste alkaloidy, które następnie poddano wnikliwym badaniom farmakologicznym. Okazało się, że w sposób rewelacyjny obniżają ciśnienie krwi. W dwa lata później znana firma Ciba wyprodukowała z nich niezwykle cenny preparat przeciwko chorobie nadciśnieniowej pod nazwą Serpazil. Prastary lek roślinny zyskał wkrótce powszechne uznanie klinicystów całego świata. 3 tysiące lat o miano leku ubiegała się też chińska bylina żeń-szeń posiadająca właściwości regeneracyjne. Podobnie było z afrykańską byliną mandragorą, której korzeń również dziś z powodzeniem stosowany jest w lecznictwie. Innym przykładem może być wiecznie zielone indyjskie drzewo zwane uśpianem różnolistnym. Olejem otrzymywanym z nasion tego drzewa Hindusi od wieków leczyli trędowatych, podczas gdy medycyna akademicka uparcie uważała trąd za chorobę nieuleczalną. Dopiero w 1921 roku zainteresowano się pewnym leprozorium, w którym zanotowano znaczącą ilość uzdrowień w rezultacie stosowania oleju zwanego czaulmugrowym. Mimo nowej kuracji sulfonamidami do dziś olej czaulmugrowy leczy trąd równie dobrze jak sulfonamidy. Ma nad nimi tę przewagę, że jest nieporównywalnie tańszy. Toteż w wielu krajach tropikalnych wciąż zakładane są plantacje uśpianu różnolistnego.
Ostatnio medycyna z niemałym zainteresowaniem spogląda na Amazonię i odkryte przez polskiego misjonarza, ojca Edmunda Szeligę, tajniki naturalnych metod leczniczych dawnych Inków. Ich potomkowie przez kilkadziesiąt lat wtajemniczali ojca Szeligę w arkana terapii roślinami, a on skrupulatnie badał je, zlecając analizy biochemiczne laboratoriom uniwersyteckim.
Wcześniej Indianie tylko raz uchylili rąbka najbardziej strzeżonych tajemnic, jakimi były ich własne metody leczenia. Jedną z nich zdradzili dziesiątkowanym w Amazonii przez malarię konkwistadorom. Antidotum na tę nieuleczalną chorobę okazała się kora wskazanego przez Inków nieznanego Hiszpanom drzewa. Sto lat później Linneusz – na cześć żony wicekróla Peru, hrabiny Chinchon, która była pierwszą Europejką wyleczoną z malarii – nazwał zbawienne drzewo chinowcem. Wkrótce jezuici zaczęli eksploatować w Amazonii cudowną korę, a w sproszkowanej postaci zwanej chininą eksportowali ją w świat. Rząd Peru zabraniał bowiem pod karą śmierci wywożenia nasion i sadzonek chinowca. Dopiero po niemal dwóch wiekach niemiecki botanik Hasskarl, na polecenie Holendrów, przemycił sadzonkę chinowca z Peru na Jawę. Stąd głównym producentem kory chinowej jest obecnie Jawa, a chinina do dziś z powodzeniem konkuruje z produkowanymi przeciw malarii lekami syntetycznymi.
50 lat temu polski salezjanin ojciec Szeliga poznał w Amazonii pnącze o właściwościach leczniczych na miarę chinowca. Indianie zwą je vilcacorą (łacińska nazwa – Uncaria tomentosa). Mówią o nim, że jest królem roślin.
Tak jak swe przeciwmalaryczne działanie kora chinowca zawdzięcza alkaloidowi nazwanemu chininą, która niszczy wywołujące chorobę zarodźce we krwi, tak vilcacora zawdzięcza swą moc sześciu alkaloidom niezwykle silnie działającym antymutacyjnie i antyutleniająco, co stanowi o jej wartości w leczeniu nowotworów.
Uczeni uważają, że musi zwykle upłynąć 20 lat, zanim produkt medyczny pochodzenia roślinnego trafi z lasów na rynek. Jednym z przykładów może być kurara, niegdyś używana wyłącznie w dżunglach, gdzie indiańscy myśliwi zatruwali nią groty strzał. Kurara uzyskiwana z żywicy pewnego pnącza (Chondrodendron tomentosum) jest dziś niezwykle skutecznym środkiem zwiotczającym mięśnie. Farmakolodzy stwierdzili, że zawarty w żywicy tego pnącza alkaloid zwany D-tubokuraryną, ratuje życie osobom cierpiącym na skurcze wywołane przez tężec i paraliż astmatyczny. Dwadzieścia lat po odkryciu tubokuraryny chirurdzy na całym świecie powszechnie jej używają jako bezcennego leku przy operacjach wymagających zwiotczenia mięśni.
Wychodzenie z cienia
W literaturze naukowej istnieje wiele interesujących opisów leczenia chorych, którzy poddawali się klinicznym kuracjom preparatami z vilcacory. Coraz częściej lekarze w prywatnych praktykach lekarskich, zwłaszcza w USA, Kanadzie i Australii stosują vilcacorę z dobrymi i bardzo dobrymi rezultatami.
Nie tak dawno w Genewie pod auspicjami Światowej Organizacji Zdrowia miała miejsce Pierwsza Międzynarodowa Konferencja Badaczy Uncarii tomentosa. Rezultatem obrad było oficjalne uznanie vilcacory za roślinę leczniczą, która powinna być zalecana przez WHO. Na podstawie wyników badań przedstawionych na tym spotkaniu, rekomendacja taka została sformułowana. Podpisali się pod nią profesorowie uniwersytetów i placówek badawczych z krajów uczestniczących w konferencji.
Uncaria tomentosa nie jest „jakąś tam” rośliną, jedną z wielu tysięcy czy nawet milionów. Jest największym spośród odkrytych dotychczas skarbów amazońskiej puszczy – podkreślają uczeni.
Piotr Szumski