Starsza pani przejechała się przed domem nieszczęśliwie na zimowej ślizgawicy i złamała nogę w udzie. Pod nieobecność domowników zapakowałem ją do taksówki i zawiozłem do szpitala. Tam, spojrzawszy na zegarek, przypomniała sobie, że jest właśnie godzina, w której powinna spożyć dwie pigułki (kto je tam wie, jak się nazywały?) z takiej szarej ampułki i jedną ze zwiniętej torebeczki. A potem jeszcze jedną za dwie godziny... Najlepiej by było, gdyby był pan tak miły i poprosił mojego zięcia, żeby mi przywiózł całą domową apteczkę. Razem z tym szczegółowym wypisem – on będzie wiedział – na tej sztywnej kartce, gdzie wszystko zapisane jest dokładnie, z nazwami leku i dozowaniem.
Uczynny zięć pozgarniał wszystko z apteczki teściowej i leki przywiózł do szpitala. Bogatą zawartość całej apteczki – i słusznie – pokazał jednak na wszelki wypadek lekarzowi dyżurnemu. Ten załamał ręce. Starszej pani jednak obiecał, że będzie ordynował przywiezione środki.
No i mamy nie taki rzadki, a wręcz przeciwnie, dość nagminny zwyczaj samoleczenia, praktykowany najczęściej przez osoby starsze, być może także dotknięte lekomanią.
Niebezpieczeństwo samolecznictwa istnieje odwiecznie. Zwracał na nie uwagę nawet nasz sławetny Staś Gąska, czyli Stańczyk, na rozmaite sposoby utrwalony w historii błazen trzech Jagiellonów. To on przecież odważył się stwierdzić, że najwięcej w Polszcze mamy lekarzy, prawie każdy szlachciura bowiem umie znaleźć środek na zdarzającą mu się przypadłość, a co lepiej – poradzić sąsiadowi, jak wyleźć z choroby.
Odejdźmy jednak od anegdot, schwyćmy się za wyłaniające się ze współczesności konkrety.
Ustalił się pogląd, że stare leki, z dawna panujące na rynku farmaceutycznym, są bezpieczniejsze od preparatów najnowszej generacji, których – nie bójmy się tego stwierdzenia – bezrozumne stosowanie może nawet zagrażać życiu.
Zespół lekarzy z Cambridge Hospital i Harvard Medical School przeanalizował skutki działania 548 specyfików zatwierdzonych przez amerykańską Agencję Żywności i Leków (FDA) w latach 1975–2000 i okazało się, że aż 56 preparatów było niebezpiecznych dla życia lub zdrowia, 16 wycofano z rynku, 45 opatrzono ostrzeżeniami dla lekarzy wskazującymi, iż w pewnych warunkach te środki mogą być toksyczne.
Leki są obecnie przedmiotem wielu zabiegów komercyjnych. Agresywna informacja o leku powoduje, że pacjenci rzeczywiście mogą się domagać właśnie reklamowanego specyfiku. Przemysł farmaceutyczny umie dbać o swoje interesy i ma doskonale zorganizowany lobbing; producenci leków z kolei przeznaczają na promocję i reklamę coraz większe nakłady finansowe. Przypomina się, że w jednym tylko skontrolowanym roku 1997 na te cele wydano w Stanach Zjednoczonych 7 miliardów dolarów, a w trzy lata później już 11 miliardów. O dopuszczeniu leku na rynek nierzadko decydują interesy naukowców badających i oceniających nowe preparaty.
Dyrektor Instytutu Leków w Warszawie prof. dr hab. Aleksander Paweł Mazurek przypomina, że reklama leków może ulec weryfikacji w Instytucie Leków, ale tylko na prośbę firmy farmaceutycznej czy firmy prowadzącej reklamę. Producenci jednak wolą sami decydować o stopniu użycia środków reklamowych. A przecież może się zdarzyć, że zarejestrowany lek okazuje się po jakimś czasie nietrafiony i wywołuje działania niepożądane, które powodują, że preparat musi być wycofany.
Ważna też jest dawka leku. Wyższe dawki powinny być stosowane z przepisu lekarza. Ważne jest także, by substancje wydawane na i bez recepty miały inne oznakowanie handlowe. Zdarza się, że medykament bezreceptowy okazywał się w domowym sposobie leczenia nieskuteczny albo i szkodliwy. Trzeba więc było zmienić jego status rejestracyjny i nałożyć nań obowiązek receptowy. Słowem – trzeba było ograniczyć dostęp do tego leku.
W leczeniu nadciśnienia – przypomina prof. Jacek Spławiński z warszawskiego Instytutu Leków – najlepszy jest stary lek moczopędny, który kosztuje grosze, więc jest rzadko przepisywany. Sprzedaje się za to preparaty nowoczesne i drogie, które mogą przekonać o swojej skuteczności dopiero po latach. Według raportu opublikowanego przez General Hospital w Bostonie (USA) prawdopodobieństwo wycofania leku z powodu jego toksyczności w ciągu 25 lat stosowania wynosi aż 20 proc.
Przygotowanie nowego specyfiku do praktycznego stosowania kosztuje średnio 500 milionów dolarów. Można więc zrozumieć reklamową agresywność podmiotów zaangażowanych w interesy specyficznego „trójkąta medycznego”: producent–lekarz–aptekarz.
Rozsądek i zaufanie do wszelkich służb medycznych każą jednak wierzyć w odpowiedzialność człowieka zaangażowanego w tym trójkącie. Wspólnota zadań – dobro pacjenta – przypieczętowana jest poczuciem odpowiedzialności. I oczywiście szczytowym stopniem obowiązku, którego zrozumienie przychodzi wraz z powołaniem do zawodu.
Sceptycy żywią przekonanie, że z lekami nigdy nic nie jest jasne do końca i absolutnie pewne. Samoleczenie, szczególnie popularne w krajach anglosaskich, wynika m.in. z faktu, że leczenie w tych krajach jest drogie. Pacjenci sięgają więc po środki zachwalane także z racji swej dostępności cenowej. A także z tak prozaicznych okoliczności, jak dostępność bez uciążliwości kolejkowej w przychodniach lekarskich. No i dostępności bezreceptowej.
Lekarze obawiają się nie tyle samoleczenia, które np. w przypadkach dolegliwości typowych dla starzenia się nie dotyka krańca ryzyka. Gorsza wydaje się im występująca u wielu mędrków pokusa samodiagnozowania. Lekarze obawiają się poważnego niebezpieczeństwa, kiedy trwająca przez kilka dni dolegliwość kusi do stawiania diagnozy, do spekulacji, co jest jej powodem.
Wielu praktyków uważa, że pacjenci powinni mieć wybór środków potrzebnych do doraźnego zastosowania w przypadkach występującego bólu lub lżejszych – takich jak zgaga, przeziębienie, bóle głowy, mięśni itp. – dolegliwości, które często starszych ludzi prześladują nieprzyjemnym epitetem hipochondrii.
Myślę, że bardzo starsza pani, o której mowa była na wstępie tych refleksji, zażywa swoich pigułek, kropli i maści nieszkodliwie. A może nawet z pożytkiem dla lepszego samopoczucia psychicznego.
Takie samoleczenie, chociaż też nie z aprobatą – mówią lekarze – można jeszcze tolerować.
Tadeusz Apple