Rozmowa z Martą Wierzbicką.
Od 2006 roku gra Pani w serialu „Na Wspólnej”. Nie ma Pani czasami dosyć?
Zupełnie nie! Wątek Oli jest bardzo zróżnicowany, zawsze dużo się dzieje, pewnie dlatego nie zdążyłam się nim jeszcze znudzić. Ola to postać bardzo pewna siebie, twardo stąpająca po ziemi, a jednocześnie często wpada w różne tarapaty.
Czy wiek zmienia Pani podejście do tej roli?
Zdecydowanie tak, bo im jestem starsza, tym bardziej świadoma siebie i swoich umiejętności. Jedyne, co się nie zmienia, to moje przygotowanie do pracy, ponieważ lubię robić wszystko na 100 procent.
Jakiś czas temu zadebiutowała Pani także w teatrze…
…w spektaklu „Kiedy kota nie ma…”. Muszę przyznać, że nie mogłam sobie nawet wymarzyć lepszego debiutu na deskach teatru. Jeździmy z tym przedstawieniem po Polsce i wzbudza ono duże zainteresowanie. Cieszę się, ponieważ teatr daje możliwość rozwoju, ponadto dla mnie to nowe zadanie i ogromne wyzwanie. Bliski kontakt z publicznością jest niesamowity. W serialu przecież tego nie ma. Jestem zachwycona, bardzo mnie to pochłonęło.
To jednak nie tajemnica, że nie jest Pani zawodową aktorką.
To prawda, jestem amatorką, dlatego tak bardzo cieszę się na każde wyzwanie, bo to dla mnie nowe doświadczenie. Z radością biorę udział w różnych przedsięwzięciach, bo wszystko to jest dla mnie nauką. Pamiętam jednak, że po pierwszych próbach w teatrze byłam bliska rezygnacji.
Dlaczego?
Z braku wiary w siebie, w swoje możliwości. Bałam się, że nie jestem aktorką, a będzie się ode mnie wymagało nie wiadomo czego i nie dam rady. Z drugiej strony jestem bardzo ambitna i za wszelką cenę staram się wszystko zrobić jak najlepiej.
Kto ostatecznie przekonał Panią, by nie rezygnowała?
Dyrektorka teatru, Ania Gornostaj, która mi zaproponowała tę rolę. Bardzo mnie wtedy uspokoiła. Namówiła mnie, abym jednak spróbowała – jeśli nie będzie mi szło, wtedy zrezygnuję.
Szczęśliwie została Pani.
Tak, i to także zasługa mojej najlepszej przyjaciółki, Zosi Zborowskiej, która ma na mnie cudowny wpływ. Jest optymistką, zaraża mnie tym optymizmem i dobrym nastawieniem.
Myśli Pani o szkole aktorskiej?
O szkole nie, ale chodzi mi po głowie egzamin eksternistyczny. Jednak to też na spokojnie – jeżeli do tego dojrzeję, to wtedy to zrobię. Oczywiście, o ile mi się uda zdać, bo to wcale nie jest takie proste.
Irytuje Panią określenie „celebrytka”?
Nie, dlaczego miałoby mnie to irytować? Przecież na całym świecie mówi się tak o znanych osobach. Nie da się ukryć, że część ludzi jest znana z tego, że jest znana, ale ja nie mam problemu z takim określeniem. Robię to, co do mnie należy, spełniam się w tym i jestem szczęśliwa. Dodatkowo od czasu do czasu chodzę na imprezy branżowe i to też nic złego.
Lubi Pani szpinak?
Oj, uwielbiam, a najbardziej w postaci sałatki z boczkiem.
Z boczkiem?
Tak, jest przepyszna. Dużo gotuję i chętnie w kuchni improwizuję, ale lubię też tradycyjnego mielonego z ziemniakami.
Ale szpinak to chyba coś więcej…
Tak, „Lubię szpinak” to nazwa mojego bloga. Nie miałam pomysłu na nazwę, a bardzo chciałam już wystartować i wpadł mi do głowy właśnie szpinak. Tym bardziej, że mój blog traktuje nie tylko o modzie i urodzie, ale też o jedzeniu i zwierzętach. Taka sałatka szpinakowa.
Stawia Pani na zdrowy styl życia?
Staram się, ale nie szaleję na tym punkcie. Próbuję wszystko równoważyć. Jem szpinak, bo to samo zdrowie, ale mielonego też sobie nie odmawiam.
Czy dba Pani o siebie w jakiś specjalny sposób?
Nie do końca, bo życie w nieustannym biegu nie jest sprzymierzeńcem dbania o siebie. Bardzo się staram pić dużo wody niegazowanej. To bardzo mi służy. Niestety, nie jestem typem kobiety, która zawsze po kąpieli wciera w siebie balsamy i systematycznie się rozciąga.
Ale to nie jest tak, że nie lubi Pani sportu?
Ależ skąd. Lubię sport, szczególnie snowboard. Polubiłam też surfing, ale najwięcej zapału mam do… tańca na rurze. Ludzie mogą to odbierać jako dziwną aktywność, ale to taki sam rodzaj sportu, jak każdy inny. Co więcej, jest on bardzo trudny. Trzeba mieć bardzo dużą siłę nie tylko w rękach – całe ciało musi być umięśnione. Zajęcia polegają na tym, aby umacniać to ciało. I kiedy wreszcie po miesiącu zaczynają się rysować pierwsze mięśnie brzucha, o których wcześniej nie miało się pojęcia, przychodzi wielka radość. To sport, który daje szybkie efekty. Wprawdzie mam posiniaczone nogi, ale to nic w porównaniu z wielkim szczęściem, jakie odczuwam.
Rozmawiała: Beata Cichecka