Rozmowa z Katarzyną Dowbor
Po rozstaniu z TVP myślała Pani, że to już koniec przygody z telewizją?
Tak, pomyślałam, że trzeba zacząć szukać jakiejś alternatywy, bo na ekran już nie wrócę. Dlatego zaczęłam realizować plan B.
Co to za plan?
Szukałam ziemi, gdzie mogłabym hodować konie. Zająć się swoją pasją i tym, co kocham. Ponieważ wszystko, co robię w życiu, robię z pasją, to pewnie bym to zrealizowała. Otworzyłabym fajny ośrodek, ale na razie musiałam się wstrzymać.
W przyszłości Pani do tego wróci?
Teraz pracuję między innymi po to, by mieć pieniądze na realizację tego planu. Mam nadzieję, że kiedyś to marzenie stanie się rzeczywistością.
Czym zachwycił Panią program, który Pani prowadzi?
Tym, że jest prawdziwy. „Nasz nowy dom” spełnia marzenia ludzi mieszkających w kiepskich warunkach. Ale spełnił też moje marzenie.
Jakie?
Zawsze chciałam robić program, w którym będę sobą. I tak się stało. W tym projekcie nie jestem panią Kasią z telewizji, prezenterką, tylko sobą. Nikogo nie gram i nie udaję. Pokazuję swoje emocje. Jeśli się wzruszam czy denerwuję, to każdy może to zobaczyć. To wszystko jest prawdziwe i szczere. „Nasz nowy dom” właśnie z tego powodu jest dla mnie jednym z najlepszych projektów, jakie kiedykolwiek realizowałam.
Znów jest Pani pełna energii, radosna. To praca ma na Panią taki zbawienny wpływ?
Powiedziałabym nawet, że zbawienno-odchudzający. Zapinam się na kolejną dziurkę na pasku, a to oznacza, że rzeczywiście sporo schudłam.
To zasługa pracy, ale też pewnie diety?
Tak, stosuję dietę, ale podchodzę do tego bardzo rozsądnie. Nie jest to dieta polegająca na tym, że pije się wodę i niczego się nie je, ewentualnie listek sałaty. Pięć razy dziennie jem małe posiłki w odpowiednich odstępach czasowych. Zawsze mam przy sobie pojemniczki, w których znajdują się samodzielnie przygotowane dania. Zminimalizowałam ilość pieczywa i słodyczy. Jem dużo wszelkiego rodzaju kasz. I polecam to każdemu. Kasza jest dobra na wszystko.
Korzysta Pani z pomocy specjalistów, trenerów czy dietetyków?
Tak się składa, że ja uwielbiam się ruszać. Jeżdżę konno, na nartach i na rowerze, choć przyznaję, że bywam niesystematyczna. Z rad dietetyków i prywatnych trenerów nie korzystam. Zawsze staram się sama znaleźć pomysł na aktywność.
Pani ulubioną jest jazda konna. Skąd ta pasja?
Pasję jeździecką miałam w genach, bo mój dziadek pułkownik Bronisław Kowalczewski był kawalerzystą i wielkim miłośnikiem koni. Ja zaczęłam swoją przygodę z tymi zwierzętami dość późno, bo dopiero w wieku 30 lat. Moi sąsiedzi przywieźli swoje konie, dla których postawili koło domu małą stajenkę i... zakochałam się w nich.
Jest Pani kobietą, która lubi zmiany?
Lubię zmiany, ale dotyczące konkretnych rzeczy, na przykład domów i mieszkań. Wynika to z tego, że pasjonuje mnie urządzanie nowych wnętrz.
Ile domów już Pani urządziła?
Pięć, a do tego jeszcze kilka mieszkań, ale proszę nie myśleć, że ja te domy nadal mam. Przyznam, że korci mnie, aby wybudować nowy, ale może dopiero za jakiś czas.
Na razie praca, a co z miłością?
Moją wielką miłością jest moja rodzina. Jestem bardzo szczęśliwą mamą i babcią.
A miłość do mężczyzny?
O tym napisałam książkę.
„Mężczyźni mojego życia” to Pani autobiografia?
Zdecydowanie nie. Na to jeszcze przyjdzie czas. Tymczasem chciałam napisać książkę okraszoną wesołymi historyjkami, które przez lata były w mojej pamięci. Zdarzało się, że opowiadałam je znajomym i widziałam, jak ludzie pozytywnie, radośnie na nie reagują. Uznałam, że szersza publiczność też ma szansę je polubić – i stało się. Przyznam jednak, że gdyby nie przerwa w pracy, nie miałabym czasu na jej napisanie. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Pierwszy raz została Pani mamą w wieku 20 lat, a drugi raz 20 lat później. Która mama, Pani zdaniem, jest lepsza – młodsza czy starsza?
Ta, która ma więcej czasu, a więcej miałam jako 40-latka. Wprawdzie fizycznie dużo lepsza jest forma młodej kobiety, ale jednak emocjonalna dojrzałość przychodzi z wiekiem.
Jak wpłynęło na Panią to późne macierzyństwo?
Moja córka mnie wyciszyła, uspokoiła. Dwa lata spędziłam w domu, nie myślałam o pracy, tylko zajmowałam się Marysią. Z Maćkiem było całkowicie inaczej. Przegapiłam bardzo wiele momentów. Nie dało się pogodzić macierzyństwa z pracą zawodową. Bardzo tego żałuję, ale już tego nie naprawię.
Robiła Pani kiedykolwiek bilans, jakieś podsumowanie?
Tak, kiedy skończyłam 50 lat. I dobrze wyszło, bo ja bardzo lubię swoje życie.
Rozmawiała: Beata Cichecka