W czasach historycznych do wielkiej pandemii o skali kontynentalnej doszło w momencie zdobywania przez konkwistadorów Nowego Świata. Wtedy południowoamerykańscy tubylcy musieli stawić czoło odrze, kokluszowi, ospie i grypie przywiezionym do Ameryki przez białych. Żniwo śmierci było wielkie, bo miejscowi nigdy wcześniej nie mieli kontaktu z wywołującymi te choroby patogenami.

 

Począwszy od 1494 roku, od drugiej wyprawy Kolumba, zaczęła się wielka, niewidzialna inwazja na Nowy Świat. Zanim Europejczycy na dobre zadomowili się na środkowoamerykańskich wyspach i wybrzeżach, do natarcia ruszyły armie bakterii, które w sposób całkowicie nieświadomy zostały tam zawleczone przez białych. Z punktu widzenia Hiszpanów stanowiło to doskonałe preludium dla mającego wkrótce nastąpić podboju. Było czymś w rodzaju artyleryjskiego przygotowania pola bitwy, po którym miały rzucić się na przeciwnika oddziały uzbrojone w szpady, miecze, arkebuzy.

 

Bezgłośny ostrzał

Był to „ostrzał” tym bardziej wyrafinowany, że całkowicie niewidzialny. Amunicję stanowiła odra, koklusz, grypa, a przede wszystkim ospa. Dla krajowców były to choroby zupełnie nowe, nieznane – ich systemy odpornościowe były całkowicie bezbronne. Z północy na południe, przez karaibskie wyspy i cały nowo odkryty kontynent, przed konkwistadorami toczył się wielki, niewidoczny walec. Nieprzeliczone zastępy mikrobów rozwijały się niczym szeroki dywan, po który za kilka lub kilkanaście lat mieli na te ziemie wkroczyć konkwistadorzy.

Oni sami szybko spostrzegli, że przywiezione przez nich choroby są dla Indian znacznie groźniejsze niż dla nich samych, nie do końca jednak zdawali sobie sprawę ze skali spustoszenia, jakiego wśród tubylców dokonują przywleczone mikroby. Nie dysponujemy niestety żadną indiańską relacją z tego, co działo się na tych ziemiach, gdy pojawiły się tam obce zarazki. Można jednak przypuszczać, że sytuacja była porównywalną z tą, z jaką w Europie mieliśmy do czynienia podczas epidemii „czarnej śmierci”. Bo co prawda żadna z „importowanych” do Ameryki chorób nie była tak zjadliwa jak dżuma, lecz organizmy Indian były tak samo nieprzygotowane do tego ataku, jak Europejczycy na bakterie tej ostatniej.

 

Jak to mogło wyglądać?

„Na różnych częściach ciała pojawiały się palące pęcherze […]” – tak o epidemii w Europie pisał świadek tamtych zdarzeń Michael Piazza. „Początkowo miały one rozmiary orzechów laskowych, a pacjentów łapały gwałtowne dreszcze, które w szybkim czasie osłabiały ich i nie pozwalały utrzymać się na nogach. Chorzy kładli się do łóżek, trawieni wysoką gorączką […]. Czyraki szybko rozrastały się do rozmiarów orzechów włoskich, następnie do wielkości jaja kurzego […]. Były niezmiernie bolesne i podrażniały ciało, wywołując wymioty krwią. […] Osłabienie trwało trzy dni, a czwartego pacjent zwykle umierał”.

Tak w przybliżeniu musiało wyglądać to w Nowym Świecie. „Twarze bladły i widać było na nich czającą się śmierć” – pisał w 1350 roku Simon de Covino – inny świadek tragicznych zdarzeń w Paryżu. „Bladość zwiastowała nadejście wroga […]. Na tę dziwną chorobę nie miał wpływu klimat. Nie powstrzymywało jej gorąco ani zimno. Występowała zarówno w wysokich górach w zdrowym klimacie, jak i na nizinach i bagnach. Rozpowszechniała się tak samo gwałtownie w czasie chłodnej zimy, jak i gorącego lata”.

Jak się zdaje, powyższe opisy mogą również stanowić ilustrację tego, co działo się w Ameryce w latach, gdy Europejczycy stawiali dopiero pierwsze kroki na nowo odkrytych ziemiach, ale europejskie zarazy już na nich szalały. Wszak główną winowajczynią pierwszej fali epidemii w Nowym Świecie była ospa […] „a chorobę [tę] rozpoczyna dwu-, trzytygodniowy okres prodromalny (zwiastunowy) z objawami ogólnego złego samopoczucia, gorączką, dreszczami, bólem głowy i pleców. Po […] 1–5 dniach na skórze pojawia się charakterystyczna, trwającą 7 do 14 dni wysypka. Zmiany na skórze nie mają jednolitego charakteru. Ewoluują […] – początkowo są to grudki, później pęcherzyki, by ostatecznie po upływie około 10–14 dni utworzyć strupy. […] Odpadają [one] po 2–4 tygodniach”.

 

Liczby

W Europie, u osób niezaszczepionych, współczynnik przeżywalności wynosił około dwóch trzecich. W Nowym Świecie, pośród ludności, która dotychczas nie miała kontaktu z tego rodzaju zarazkiem, musiał być on znacznie niższy. Pewne wyobrażenie o tym mogą dać fakty, które odnotowano w kronikach, gdy biali coraz powszechniej zaczynali osiedlać się w Ameryce. „Umierali całymi setkami – donosił jeden ze świadków plagi nawiedzającej Peru w roku 1565. – Wsie stały wyludnione, trupy leżały rozrzucone na polach, albo jedne na drugich w chatach […]. Nikt nie uprawiał ziemi, nie pilnował trzód […], a ceny żywności wzrosły tak bardzo, że wielu […] nie było stać na jej kupno. Ci, którzy zdołali ujść zarazie, ginęli potem z głodu”.

Regres w liczebności ludności indiańskiej, powodowany europejskimi chorobami, był wprost zastraszający. John Rowe na podstawie danych z pięciu peruwiańskich prowincji ocenia, że pierwszy okres konkwisty – do połowy XVI wieku – zdołała przeżyć jedynie jedna czwarta ludności tubylczej. Z kolei George Kubler sądzi, iż przeżyła „aż” połowa Indian. Niezależnie od tego, który z tych szacunków jest bliższy prawdy, i jeden, i drugi jest porażający. John Hemming konkluduje: „podstawową przyczyną tak wysokiej śmiertelności ponad wszelką wątpliwość były choroby”.

 

Nieocenione zwierzęta

Nieuchronnie pojawiają się dwa pytania: dlaczego – dysponując tak bogatą roślinną farmakopeą – tubylcy nie próbowali jej stosować w czasie nękających ich epidemii?

Odpowiedź jest dość oczywista. Po pierwsze dlatego, że (zwłaszcza na terenie państwa Inków) dostęp do najskuteczniejszych plantas medicinales zarezerwowany był dla stosunkowo wąskiej grupy arystokracji. Poza tym przebieg chorób był często piorunujący i nie pozostawiał czasu na podjęcie jakichkolwiek działań.

Drugie pytanie jest znacznie trudniejsze: skoro tubylcy byli tak bezbronni w obliczu chorób europejskich, to dlaczego konkwistadorzy wykazywali się stosunkowo dużą odpornością na choroby typowe dla Nowego Świata?

Historycy uważają, iż wynikało to przede wszystkim z faktu, że Europejczycy przez stulecia obcowali ze zwierzętami domowymi i hodowlanymi. Nabywali przez to specyficzną, ale bardzo ważną odporność. Nasza symbioza ze zwierzętami oznaczała nieświadomą wzajemną wymianę chorób, a przez to Europejczycy nabywali nowy rodzaj odporności.

 

Roman Warszewski

Żyj Długo