Nie ma chyba człowieka, który byłby w stu procentach zadowolony ze swojego wyglądu. Pal sześć nas, zwykłych śmiertelników, patrzących czasem w lustro i wzdychających: „Ach, gdyby mieć inny nos, nie takie uszy, więcej włosów…”. Ale nawet najpiękniejsze aktorki potrafią jęknąć, że mają… za długie nogi! Jeśli jakaś cecha fizyczna tak mocno nam przeszkadza, że nie umiemy myśleć o niczym innym, może to oznaczać nie tylko grzech próżności czy lęk przed starzeniem się. To może być coś gorszego, zaburzenie psychiczne zwane dysmorfofobią.
Gabinety chirurgii estetycznej kuszą otwartymi drzwiami. Od usunięcia szpecących znamion i blizn, korekcję odstających uszu, wypełnienie zmarszczek po powiększenie ust, powiększenie (lub pomniejszenie) biustu, plastykę powiek zdradzających wiek, odsysanie tłuszczu z brzucha i ud… Ceny? Od kilkuset do kilkunastu tysięcy złotych. Przeglądam jeden z egzemplarzy eleganckiego czasopisma dla kobiet, takiego „z górnej półki”. W numerze obszerne dossier „Jak dbać o stopy”. Wśród porad natury higienicznej i estetycznej – jak prawidłowo i bezpiecznie wykonać pedicure, jakie kolory lakieru do paznokci są w tym sezonie najmodniejsze – natykam się na passus o „rewitalizacji stóp”, serii comiesięcznych zabiegów połączonych m.in. z zastrzykami kwasu hialuronowego, które sprawią, że skóra stóp przestanie być wiotka, pomarszczona i odmłodnieje. W tym samym numerze znajduję rozmowę z wybitną polską chirurg plastyczną, która jest autorką pierwszego pełnego przeszczepu twarzy – daru nauki dla straszliwie okaleczonej, nie tylko oszpeconej estetycznie kobiety. W jej wypadku ta operacja była koniecznością życiową – pacjentka nie mogła nawet pić czy jeść w sposób normalny.
Urojony problem
Więc jak to jest z tą dysmorfofobią? Gdzieś pomiędzy zwykłym, banalnym pragnieniem wiecznej młodości i perfekcyjnej urody a rzeczywistą koniecznością interwencji chirurgicznej znaleźć można setki nieszczęśników, przekonanych o tym, że ich twarz i ciało zniekształcone jest w takim stopniu, iż uratować może ich tylko skalpel chirurga plastyka. Przeświadczenie to może być tak dojmujące, że pcha do odebrania sobie życia, a w „łagodniejszych” przypadkach skutkuje depresją, zaburzeniami odżywiania, samookaleczeniami i pełną izolacją od ludzi. Zaburzenie to może występować samo albo jako objaw towarzyszący schizofrenii. Istotne jest to, że w rzeczywistości problem bywa naprawdę znikomy czy wręcz niedostrzegalny dla otoczenia, co nie zmienia faktu, że dla osoby dotkniętej dysmorfofobią jest największym nieszczęściem świata. Ba, zdarza się i tak, że bliźnim osoba taka może wydawać się nawet bardzo atrakcyjna fizycznie! Jak to się mówi, piękno jest w oku patrzącego. Dlaczego więc niektórzy z nas patrzą na siebie tak nieżyczliwie?
Czy tylko kompleksy?
Powody, dla których może rozwinąć się dysmorfofobia, są rozmaite. Najbanalniejszy wydaje się wpływ mediów, które uparcie lansują nieosiągalny naturalnymi środkami wzorzec urody: niemal nadludzkiej piękności młodość i fizyczność bez skazy. Ale nie tylko. Winą można obciążać też przeżycia z dzieciństwa, czyli rodziców opętanych manią dbania o wygląd – lub odwrotnie, lekceważących tego rodzaju potrzeby u dziecka, u którego kiełkuje świadomość własnego ciała; także okrutne zachowania rówieśników w szkole – wyśmiewanie się z nadwagi czy aparatu na zębach. W grę mogą wchodzić również predyspozycje genetyczne, inne zaburzenia psychiczne, wreszcie niedobór serotoniny w mózgu, skutkujący, z grubsza rzecz biorąc, niemożnością odczuwania szczęścia i zadowolenia z czegokolwiek. I tak nieszczęsny dysmorfofobik uważa się za najbrzydszą kreaturę, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Nic dziwnego, że nie ma ochoty na nawiązywanie kontaktów towarzyskich, zwłaszcza intymniejszej natury, myśli bez ustanku o swojej brzydocie i obsesyjnie przegląda się we wszystkich napotkanych lustrach i oknach wystawowych – lub odwrotnie, równie obsesyjnie unika kontaktu z własnym odbiciem.
Jak cierpi dysmorfofobik
Myśli osoby dotkniętej tym zaburzeniem koncentrują się na własnym wyglądzie do tego stopnia, że ktoś taki niemal nie jest w stanie podjąć jakichkolwiek innych działań. Wpędza się w depresję, wycofuje, izoluje od otoczenia. Zdarza się nawet w skrajnych przypadkach, że nie opuszcza domu albo robi to tylko po zmroku. Jest przekonany, że wszyscy widzą jego szkaradność i śmieją się z niego za plecami, wstydzi się własnego wyglądu, nie zastanawiając się nad innymi swoimi zaletami. Może używać nadmiernej ilości kosmetyków, kamuflując domniemane defekty, zakładać workowate ubrania, peruki, kapelusze i okulary słoneczne. Zdarzają się też obsesyjne zachowania natury pielęgnacyjno-kosmetycznej: nadmierną wagę przywiązuje się do opalenizny, depilacji, zabiegów fryzjerskich, wreszcie, jeśli pozwala na to portfel, osoba taka uzależnić się może od interwencji chirurgii estetycznej.
Co nam najbardziej przeszkadza
Każdy z nas zapewne ma własną listę „rzeczy do naprawienia”. Jednak procentowo najwięcej osób – trzy czwarte z 500-osobowej amerykańskiej grupy przebadanych – niezadowolonych jest z wyglądu swojej skóry, włosów (ponad połowa) i nosa (ponad jedna trzecia). Niemal jedna czwarta respondentów ma zastrzeżenia do własnej wagi, w tym tłuszczyku na brzuchu, jedna piąta zmieniłaby wygląd biustu czy chociaż brodawek sutkowych – bo badano mężczyzn i kobiety – a podobna ilość oczy, zęby i nogi, zwłaszcza uda. Własne uszy, brwi, stopy i dłonie nie podobają się 10 proc. badanych. I co z tego wynika? Wydaje się, że większość tych problemów kwalifikuje się albo do maskowania kosmetykami (makijaż, farba czy lakier do włosów), albo zachęca do włożenia odrobiny wysiłku fizycznego w kształtowanie własnego ciała. Stąd zapewne popularność solariów poprawiających – choć jak wiemy, jedynie doraźnie – wygląd skóry, czy ortodontycznych klamerek i zabiegów dentystycznych wybielających zęby. A zamiast narzekać na fałdki tłuszczu, można wziąć się za ćwiczenia i dobrą dietę – zaś resztę, zanim damy się pokroić, najlepiej chyba polubić…
Marianna Królikowska