Pandemia koronawirusa pozostawia głębokie ślady w ludzkiej psychice. Nawet po tym, jak zaraza (celowo używam tak mocnego określenia) już na dobre przejdzie do historii, szramy po niej będą zabliźniać się bardzo długo i powoli.
Izolacja, niepewność jutra i wielka odmienność sytuacji, w której wbrew swojej woli się znaleźliśmy, spowodowały pojawienie się powszechnie stanów lękowych – w skali dotąd niespotykanej. Im dłużej trwa taka sytuacja, tym owe lęki głębiej zapuszczają w nas swoje korzenie. Nawet jeśli zewnętrznie staramy się je maskować, one istnieją i od wewnątrz toczą naszą psychikę. To bardzo podobne do przeżyć wojennych, do przeżyć z linii frontu. W tym wypadku sytuacja jest jednak jeszcze mniej komfortowa, bo wróg jest niewidoczny. A jak wiadomo, to czego nie widzimy (a co nam zagraża), staje się jeszcze bardziej przerażające.
Efektem jest zespół stresu pourazowego (PTSD), który w sobie nosimy. W mniejszym lub większym stopniu można go tej chwili zdiagnozować praktycznie u każdego z nas.
Gdy już bezpośrednie zagrożenie minie, będzie miała miejsce sytuacja następująca. Z jednej strony część społeczeństwa popadnie w euforię. Z drugiej – mniej więcej grupa podobnie liczna – wpadnie w przewlekły stan depresyjny. To podział mniej więcej pół na pół. Zabraknie środka. Brakować będzie grupy, której kryteria postępowania i rozumienia świata będą wyważone i racjonalne.
Psychiczny stan społeczeństwa ulegnie znacznemu rozchwianiu. Nasili się alkoholizm i inne nałogi. Psychiatrzy będą mieli pełne ręce roboty. Powiem szczerze, że w obliczu tego, co zjawisko to niesie ze sobą w skali świata, nie napawa mnie ono optymizmem. Pewnym rozwiązaniem może być prowadzona na czas masowa suplementacja – uspakajającym szafranem i racjonalizującą myślenie witaminą B6.
dr Janusz Szeluga
psychiatra