Historia medycyny pełna jest fałszywych proroctw. Ich autorzy malują obrazy przyszłości, w której to, co jest, zostaje niebywale udoskonalone. Tymczasem dzieje się inaczej. Istotą postępu jest pojawienie się czegoś, czego jeszcze nie było i tak jest lepiej, gdyż tylko nagłe przewroty w nauce noszą znamiona cudu, którego ciężko chorzy tak potrzebują!
Z drugiej strony, gdy tylko takie cudowne nowiny się pojawiają, okazuje się, że „wszystko już było”, czyli rzeczy nowe mieszczą się w tradycyjnych ramach refleksji nad światem i człowiekiem.
Tak dzieje się na przykład w przypadku „nowych”, całościowych koncepcji człowieka, formułowanych przez neurobiologię, i innego spojrzenia na naturę umysłu. Zerwanie z dramatycznym podziałem na „ciało” i „duszę”, aby leczyć „całego człowieka”, wydaje się rewolucyjne, ale to tylko kolejna odsłona sporu o naturę ludzką: jakie są wzajemne relacje ciała i duszy, a w szczególności, co jest źródłem choroby – pierwiastek duchowy czy cielesny? Ten dialog toczy się od zarania dziejów, co nie znaczy, że strony mówią w kółko to samo. Poruszamy się raczej po spirali, a więc gdy wskrzeszamy zapomniane idee, jesteśmy jednak bliżej jakiejś prawdy o człowieku, której w całości pewnie nigdy nie poznamy.
Chorzy z wyboru?
Choroby wywołujące spektakularne cierpienie budzą na ogół współczucie, a jednak czasem sprawiają wrażenie udawanych, a ich ekspresja wywołuje podejrzliwość. Pacjent cierpiący na chorobę, którą sobie wymyślił, jest chory, ale na hipochondrię, czyli jednostkę chorobową o podłożu psychiatrycznym. Niezależnie od tego, że tzw. „ból psychogenny” może dorównywać fizjologicznemu, otoczenie traktuje tego rodzaju dolegliwości jako fikcyjne. Molierowski „chory z urojenia”, niejaki Argan, jest pokazany jako ofiara własnych fobii, ale też sprytnie wykorzystujących je medyków. Osaczony przez okoliczności udaje własną śmierć. Śmiejąc się z Argana, nie możemy jednak zapominać, że grający go Molier zmarł podczas czwartego przedstawienia.
O ile świat nowożytnej nauki powątpiewał raczej w to, że urojone dolegliwości mogą mieć realne konsekwencje, przekonanie takie istniało w świadomości zbiorowej i w literaturze. W czasach przednowoczesnych umrzeć można było zarówno z miłości, jak i z upokorzenia. Słowa przekreślające los człowieka zwalały go z nóg. Ludzie mieli jedno życie i „zaczynanie wszystkiego od nowa” nie było kwestią „przekwalifikowania”. Zresztą nie tylko wielkie emocje mogły wywoływać chorobę lub śmierć. Nieraz czytamy o osobach, które nieuchronność umierania ze starości potrafiły podporządkować swej woli tak, aby wypełnił się rytuał ogłoszenia ostatniej woli, pożegnania z rodziną itp.
W miarę jak poczucie jedności psychocielesnej ustępowało przekonaniu o kategorycznym oddzieleniu ciała i duszy, wyostrzał się obraz choroby jako „śmiertelnej walki, jaką toczą ciało i dusza”(Hardy). Ciekawe, że „racjonalni” przeciwnicy wpływu myśli na zdrowie cielesne nigdy nie protestowali przeciwko tzw. efektowi placebo w testowaniu leków. Polega on – jak wiadomo na tym, że część ochotników, na których dokonuje się próby, dostaje substancję neutralną chemicznie, aby wyeliminować wpływ autosugestii przy statystycznej ocenie wyników. Jeśli bowiem taki sam procent badanych poczuje się lepiej po placebo, to oznacza, że badany lek nie ma istotnego działania.
Przekonanie o umysłowym podłożu chorób rozumiane niegdyś intuicyjnie musiało na długo ustąpić „światopoglądowi naukowemu” rozróżniającemu choroby „prawdziwe”, cielesne, od tych „fikcyjnych”, istniejących w ludzkich głowach. Kiedy jednak powróciło w nowych szatach, okazało się, że zagraża nam „przegięcie” ideologiczne w drugą stronę. Wzbudziło to zastrzeżenia natury etycznej, z których najgłośniejszym okazała się książka Susan Sontag Choroba jako metafora.
Zabójcze strofy
Pewnego dnia autorka znalazła się w gronie chorych na raka i wtedy zrozumiała, jak podstępny jest obowiązujący od lat 60. model osobowości typu „róbta co chceta”, który wbrew intencjom dyskryminuje osoby niepoddające się kultowi otwartości, nieskrępowanej ekspresji uczuć, bezpruderyjności itp. Nad tymi, których nie pociągał obowiązujący luzik, miała wisieć groźba kary w postaci... raka. Średniowieczne plagi były odpłatą za grzechy, teraz karze podlegała zbytnia wstrzemięźliwość! Stłumienie podświadomych pragnień miało grozić rakiem, co przytrafiło się ponoć samemu Freudowi. Norman Mailer miał powiedzieć, że gdyby nie pchnął nożem żony, rozładowując „kłąb morderczych pasji”, dostałby raka! Guru pokolenia bitników orzekli, że „to chory kieruje swoją chorobą”, „ludzie chorują, bo chcą”, „ten umiera, kto pragnie śmierci”. Przywoływano okrutny wiersz Audena o cnotliwej miss Gee, u której rak „był jakby ujściem dla zniweczonej twórczej energii człowieka”. Poezja Dylana, Ginsberga i wielu innych zdawała się mówić: nie ma wolności dla wrogów wolności. Sontag, wcale nieprzesadnie ascetyczna, zrozumiała pułapkę. Nie czuła się winna swojej choroby i przystąpiła do kontrataku. Przy okazji sprzeciwiła się „upoetycznieniu” choroby na przestrzeni wieków, zwłaszcza gruźlicy, która jednak w jakiś sposób nobilitowała chorego, podczas gdy metafory raka wtłaczają go do wstydliwego grona ludzi zamkniętych w sobie jak w więzieniu.
O, duszo...
W swej pierwszej encyklice papież Benedykt XVI podkpiwa z Kartezjusza, przypominając, jak to Gessandi pozdrawiał go słowami „O duszo”, a ten mu odpowiadał „O ciało!”. A przecież człowiek jest w pełni sobą dopiero wtedy, gdy oba te wymiary stapiają się w jedną całość – konkluduje Papież. Wbrew ideologicznym wmówieniom to nie chrześcijaństwo należy winić za dualizm ciała i ducha. Przeciwnie, jeśli nie sprzeciwiało mu się dostatecznie to w obawie przed obrazą racjonalizmu, świętej krowy czasów nowożytnych. Kartezjusz, udzielając o piątej rano w Sztokholmie lekcji filozofii królowej Krystynie, zapadł na zapalenie płuc, a umierając, powiedział podobno: „Zatem, moja duszo, czas odejść”. Zachodzi pytanie, kto wyrzekł te słowa do duszy; czyżby jego ciało?
Paradoksy dualizmu łatwo dziś wykpiwać, bo nastąpiło niespotykane w dziejach zjednoczenie świata nauki i wiary przeciwko tej szkodliwej doktrynie. Kiedy w egipskiej Księdze umarłych czytamy: „O moja duszo, czemu świadczysz przeciwko mnie?”, mamy do czynienia z prawdopodobnie pierwszym zapisanym konfliktem pomiędzy człowiekiem jako całością a jego świadomością, która chciałaby wyłączności! Pozostawiając na boku kwestie filozoficzne i teologiczne, skupmy się na tym, w jaki sposób współczesna nauka próbuje uciec przed nierealistycznym obrazem natury ludzkiej. Trzeba przyznać, że naukowcom jest czasem trudno zobaczyć rzeczy oczywiste, ale na przykład Antonio R. Damasio dostrzegł, że „mowa ciała” jest prostym przedłużeniem funkcji umysłu. Kiedy się czerwienimy, uśmiechamy, ogarnia nas gorączkowa radość lub kiedy pałamy oburzeniem, to robi to nasza całość psychocielesna, a nie ciało poruszane od środka przez duszę niby animowana lalka. Funkcje organizmu są ani cielesne, ani duchowe, tylko właśnie przynależą do całego organizmu. Nie istnieje żaden kartezjański „duch w maszynie”. Inaczej niż w komputerze, nie ma tu specjalistycznego podziału na sprzęt i oprogramowanie. Myśl jest „zrośnięta” ze swym neurobiologicznym podłożem, które z kolei oplata neuronalną siecią całe ciało. Środek przekazu jest zarazem komunikatem. Dlatego mówienie o ściśle somatycznym lub fizjologicznym podłożu choroby traci sens. Tym bardziej że przy tradycyjnym podejściu sprawy się coraz bardziej komplikują. Na przykład uważane za psychogenne alergie, astma, syndrom permanentnego zmęczenia, choroba Leśniowskiego-Crohna, wrzodziejące zapalenie jelit okazują się „fizjologicznymi”, wrzody żołądka zyskują etiologię wirusową, a wirusowa opryszczka daje się wywołać hipnozą!
Włodzimierz Cegłowski