PRZED TOBĄ STROME ZBOCZE PAGÓRKA Z WIDOCZNĄ W DALI LINIĄ LASU. Za tobą rozłożone na trawie skrzydło, z którym łączą cię zaledwie dwa pęczki zadziwiająco cienkich linek. Linki przechodzą między palcami dłoni. Kiedy zawieje wiatr, wystarczy jeden drobny ruch nadgarstka, by skrzydło z głośnym szelestem przypominającym rozkładanie skrzydeł przez mitycznego smoka uniosło się nad głową. Potem już tylko kilka kroków w dół zbocza i niesłychana siła wynosi cię w powietrze – lecisz.
Marzenie o lataniu towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów. Począwszy od mitycznego Dedala tysiące śmiałków starało się dorównać ptakom. Ilu z nich przypłaciło to życiem – dziś już nie wiadomo. W owych czasach bowiem latanie było przywilejem zarezerwowanym dla bogów i czarowników. Ci pierwsi unosili się dzięki wrodzonej mocy, ci drudzy używali wszelkiego dostępnego magicznego wyposażenia – począwszy od banalnych mioteł czy dywanów, a skończywszy na skrzydlatych butach.
Sięgnąć nieba
Przez wieki ludzie wymyślali najróżniejsze sposoby, by choć na chwilę oderwać się od ziemi. W XIV w. pewien portugalski odkrywca opisał Chińczyków, którzy oddawali się dziwnej rozrywce polegającej na skakaniu z wysokich wież na urządzeniach przypominających olbrzymie parasole. Skutek takich rozrywek był zazwyczaj tragiczny. Jednak podobne przypadki wcale nie odstraszały kolejnych śmiałków. W 1495 roku Leonardo da Vinci wykonał pierwszy ze swoich technicznych rysunków przedstawiających urządzenia do latania: spadochrony, lotnie i machiny będące praprzodkami dzisiejszych śmigłowców. Genialny artysta wyprzedził swoją epokę o ponad 400 lat! Jednak trudno jednoznacznie stwierdzić, czy Leonardo próbował zbudować którąś ze swoich machin. Pierwszy udokumentowany historycznie skok z wieży na urządzeniu skonstruowanym z drewna i materiału wykonał w 1620 roku w Wenecji Fausto Veranzio. Dziś można by więc uznać go za prekursora lotniarstwa i paralotniarstwa.
Polskie akcenty
Powszechnie uważa się, że to bracia Wright byli pierwszymi ludźmi, którym udało się skutecznie pokonać grawitację. Tymczasem historia udanych lotów z udziałem ludzi zaczęła się wcześniej i – o czym mało kto wie – zawierała w sobie bardzo wiele polskich akcentów. Najstarsze wiarygodne źródła mówiące o zwieńczonych sukcesem próbach przelotów na urządzeniach działających na zasadzie lotni pochodzą z XIX wieku. Jednym z pierwszych był Jan Wnęk, pionier lotnictwa, cieśla i rzeźbiarz ludowy, który dzięki skrzydłom wzorowanym na ptasich kilkukrotnie wykonał udane skoki z kościelnej wieży i ze zbocza stromego pagórka w miejscowości Odporyszów. Skrzydła, nazwane „loty”, przypinane były do tułowia oraz nóg za pomocą uprzęży.
Inny Polak – artysta malarz ale przede wszystkim również pasjonat latania – Czesław Tański – mniej więcej w tym samym czasie pracował nad różnymi konstrukcjami latającymi. Wymyślił m.in. maszyny przypominające współczesny samolot, śmigłowiec i jeden z pierwszych na świecie szybowców, który nazwał „lotnią”. A wszystko to na prawie dziesięć lat przed pierwszym lotem braci Wright.
Latanie, czyli wszystko
Kolejnym prekursorem dyscyplin lotniczych – w tym szybownictwa i lotniarstwa – był Otto Lilienthal. W latach 1891–1896 wykonał kilka tysięcy lotów na skonstruowanym przez siebie szybowcu. Jako pierwszy wykorzystał w locie prądy wznoszące. Jego doświadczenia przerwał tragiczny wypadek, podczas którego runął pilotowanym przez siebie nowym dwupłatowcem na ziemię z wysokości kilkunastu metrów. To właśnie Lilienthal zwykł mawiać: „wynalezienie maszyny latającej nic nie znaczy; jej zbudowanie znaczy niewiele; dopiero latanie na niej – oznacza wszystko!”. Nic dziwnego, że w psychologii istnieje określenie „syndrom Lilenthala”, który opisuje depresję spowodowaną długim okresem nielatania.
Bambus, celofan i taśma samoprzylepna
Jednak prawdziwa historia lotniarstwa rozpoczęła się w latach 50. ubiegłego wieku. Właśnie wtedy pracownik Amerykańskich Sił Powietrznych – syn polskiego emigranta Mateusza Rogali – Francis Rogallo opracował projekt skrzydła o kształcie delty (trójkąta), który miał pomóc w bezpiecznym powrocie na Ziemię lądownikom i innym modułom rakiet budowanych przez NASA. Choć projekt o nazwie „Parawing” został ostatecznie zarzucony, stał się inspiracją dla prywatnych pasjonatów. Rogallo bowiem, po przejściu na emeryturę, opublikował w pewnym fachowym czasopiśmie opis swojego urządzenia latającego. Na tej podstawie w 1961 roku młody Amerykanin Barry Hill Palmer skonstruował lotnię z bambusa i celofanu, stając się tym samym pierwszym uznanym oficjalnie lotniarzem świata. Również na podstawie opisu projektów Rogallo Amerykanie – Bill Bennet i Dick Miller – i Australijczycy – Dave Kilbourn i Bill Mores – skonstruowali lotnie z bambusa, polietylenu i… taśmy samoprzylepnej. Pod tą konstrukcją wisiało się na rękach, stąd też angielska nazwa lotniarstwa – „hang gliding”. Warto przy okazji wspomnieć o kolejnym polskim akcencie – pierwszy górski lot na lotni odbył się bowiem z australijskiej Góry Kościuszki. W 1966 roku Richard Miller, twórca lotni o nazwie Bamboo-Butterfly, ogłosił w pewnym magazynie lotniczym, że może rozesłać wszystkim zainteresowanym plany swojej lotni. Wkrótce redakcja pisma została wręcz zasypana tysiącami listów czytelników proszących o te plany.
Szybowanie „twarde” i „miękkie”
Mniej więcej w tym samym czasie miłośnicy latania eksperymentowali z tzw. miękkim skrzydłem, czyli adaptacją zwykłego spadochronu do roli urządzenia umożliwiającego lot. W 1961 roku francuski inżynier Pierre Lemoigne skonstruował spadochron z wcięciami po bokach i z tyłu, który można było holować, a przy tym kierować jego lotem. Urządzenie to, o nazwie Para-Commander dało początek sportowi zwanemu parasailing.
Trzy lata później Amerykanin Domina Jalbert skonstruował pierwszy spadochron komorowy – protoplastę wszystkich późniejszych spadochronów szybujących. Ale jako moment oficjalnych narodzin paralotniarstwa przyjmuje się dopiero 1978 rok. W tym czasie w Ameryce miłośnicy spadochroniarstwa chcąc uniknąć kosztów związanych z wynajęciem samolotu, próbowali startować z górskich stoków. Zainspirowani tymi doświadczeniami trzej Francuzi – Jean-Claude Betemps, Andre Bohn i Gerard Bosson – rozpoczęli podobne eksperymenty ze spadochronem szybującym na Pointe du Pertuiset. Startując ze zbocza góry, udało im się oderwać od ziemi i dokonać kilkusetmetrowych zlotów. Pod koniec 1978 roku grupa francuskich zapaleńców liczyła już 15 osób, które założyły klub „Les Choucas”.
Latanie na każdą kieszeń
W następnych latach zainteresowanie lotami na spadochronach szybujących wciąż rosło. Lekkość sprzętu, możliwość zabrania go praktycznie w każdy zakątek globu, a przede wszystkim łatwość obsługi sprawiły, że paralotnia zaczęła być postrzegana jako spełnienie idei powszechnego dostępu do latania. Zaczęły powstawać kolejne konstrukcje, które coraz mocniej odbiegały kształtem od zwykłego prostokątnego spadochronu. Zmieniała się również technika startów – dzięki zastosowaniu do budowy skrzydła nowoczesnych materiałów nie potrzeba już było na przykład dodatkowych osób, które musiałyby przed startem pomagać w uniesieniu się spadochronu.
W 1983 roku we Francji zorganizowano pierwsze duże zawody paralotniowe na celność lądowania. Cały czas trwały też próby utrzymania się w powietrzu jak najdłużej. Pierwotnie utrudniała to konstrukcja uprzęży oparta na prostym, spadochronowym wzorze. W 1985 roku Richard Trinquier wyposażony w uprząż własnej konstrukcji wykonał lot trwający 5 godzin i 20 minut. Ustanowiony przez niego rekord niełatwo było pobić – nie tylko paralotniarzom, ale również lotniarzom.
Skrzydła nad Polską
W Polsce pierwsze paralotnie pojawiły się w latach 1987–1988 i były to przeszywane spadochrony komorowe. Sprowadzenie profesjonalnego sprzętu z Zachodu stało się co prawda możliwe, ale ceny skrzydeł były tak wysokie, że mało kto mógł sobie pozwolić na ten luksus. Na szczęście szybko pojawili się rodzimi producenci. W naszym kraju paralotnie najpierw nazywano paraplanami, spadochronami zboczowymi i spadolotami. Nazwa „paralotnia” przyjęła się dopiero później. Początki lotów wiążą się ze stokami Tatr. Tu również – na stoku Nosala – w 1992 roku zorganizowano pierwsze zawody, w których udział wzięło ok. 80 zawodników. Obecnie w Polsce na paralotniach lata kilka tysięcy osób. Dla porównania – najwięcej miłośników paralotniarstwa jest we Francji – ok. 25 tysięcy osób. Niewiele ustępują jej Niemcy, Austria i Szwajcaria – nic w tym dziwnego, Alpy są znakomitym naturalnym poligonem dla miłośników szybowania na skrzydle. Ze względu na nizinne ukształtowanie terenu, w Polsce bardzo rozpowszechniła się metoda startu za pomocą wyciągarki, która wynosi podpiętego do liny paralotniarza na wysokość kilkuset metrów. Będąc już w powietrzu, paralotniarze korzystają z prądów wznoszących, dzięki czemu mogą szybować wiele godzin i przemieszczać się na bardzo duże odległości (rekord najdłuższego przelotu wynosi ponad 500 kilometrów!).
Czy to bezpieczne?
Choć wydaje się, że do szybowania pod niebem na kawałku materiału potrzeba sporo odwagi, miłośnicy paralotniarstwa uspokajają, iż jest to – przynajmniej statystycznie – najbezpieczniejszy ze sportów lotniczych. W końcu – jak mówią – od samego początku siedzi się… w spadochronie.
Nie znaczy to jednak, że paralotniarze nie są narażeni na niebezpieczeństwa. Przede wszystkim muszą unikać silnego wiatru i silnej aktywności termicznej, które mogą doprowadzić do podwinięcia skrzydła, a co za tym idzie – utraty siły nośnej. Kolejnym zagrożeniem dla paralotniarzy są cumulonimbusy, czyli chmury burzowe. Pod nimi występują bardzo silne prądy wznoszące, a prędkość wznoszenia znacznie przewyższa maksymalną prędkość opadania paralotni. Znalezienie się pod chmurą burzową może więc skończyć się „wessaniem” do jej wnętrza, co jest bardzo niebezpieczne ze względu na zerową widoczność, silne turbulencje i bardzo niską temperaturę.
Takie właśnie „wessanie” przez chmurę przeżyła Polka – Ewa Wiśnierska-Cieślewicz, startująca w zawodach w Australii. Paralotniarce tylko cudem udało się uniknąć śmierci (w tej samej chmurze zginął inny paralotniarz). Unosząc się wewnątrz chmury, straciła przytomność i – co pokazały potem urządzenia nawigacyjne, które miała przy sobie – wzniosła się na wysokość 9946 metrów. Do dziś jest to największa zanotowana wysokość osiągnięta przez paralotnię. Dla porównania – oficjalny rekord pułapu osiągniętego przez paralotniarza Robbiego Whittala to 4526 m, czyli prawie o połowę mniej.
Wiatr ze świstem przemyka między linkami paralotni. Ziemia zbliża się coraz szybciej i dopiero teraz, kiedy jest tuż-tuż, zdajesz sobie sprawę, że podniebne skrzydło wcale nie wisi w powietrzu, ale szybując, przemieszcza się ze znaczną prędkością. Na szczęście na miejsce lądowania wybrałeś sobie dużą, zieloną łąkę. Zetknięcie z ziemią nie jest więc bolesne – zaczynasz biec, jeszcze wisząc w powietrzu, i po kilku krokach wytracasz prędkość. Paralotnia opada tuż obok. Leżąc wśród trawy, wygląda niepozornie – niewielki kawałek materiału, kilka poplątanych linek. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko, czego potrzebowałeś, by spełnić swój sen o dotykaniu nieba.
Michał Piotrowski