Jest Pani znaną dziennikarką, konferansjerką i prezenterką telewizyjną. Kojarzy się Pani z błyskiem fleszy, kamerami i estradą. A tu zaskoczenie: przyznaje się Pani do pasji sprzątania i gotowania. To zajęcia prozaiczne, typowo domowe…
Bo przecież jestem także panią domu, wychowałam dwóch synów. Naprawdę lubię sprzątać i gotować. W kuchni z przyjemnością robię coś z niczego, „wyczarowuję”. Mój numer popisowy to śledź w śmietanie, na szybko, bez gotowania. Jest gotowy w kilka minut.
A skąd ta słabość do sprzątania, którego zazwyczaj nie lubimy?
Nie wiem, może ma się to w sobie? Bo raczej nie da się tego nauczyć. Moim zdaniem do sprzątania potrzebna jest inteligencja. Mam pewien rodzaj sprytu i dzięki niemu potrafię robić to bardzo dobrze. Metodycznie i skutecznie, co wymaga dobrego planowania, zwłaszcza gdy dzieli się czas między dom i absorbującą pracę.
Dobra organizacja to podstawa, bez której gorzej się funkcjonuje?
O tak, zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym. Mam wrażenie, że dobrą organizację opanowałam do perfekcji. Ma to same plusy, pozwala tak sobie wszystko poukładać, aby… jak najmniej pracować.
Mówi to Pani serio? Pani, do której przylgnęła opinia zabieganej, wiecznie zajętej pracoholiczki? Przecież jeszcze niedawno uwielbiała Pani pęd i nie myślała o tym, aby zwolnić.
Tak, to prawda, sam pęd był kiedyś fascynujący. To chyba normalne, gdy się ma dwadzieścia parę lat! Byłoby dziwne, gdyby człowiek zachowywał się inaczej. Widzę, jaki rozpęd biorą teraz moi synowie. Mają zapał i mnóstwo energii, fascynacji, planów. Robią różne rzeczy, którym oddają się bez reszty. To typowe w ich wieku. Później przychodzi zmęczenie i refleksja, że trzeba zwolnić tempo. Oni o tym wiedzą, rozumieją też mnie i moje dzisiejsze decyzje. „Mamo, ja teraz zaczynam rozumieć, jak to jest” – mówi syn. A ja wyhamowuję – jak się zbliżasz do pięćdziesiątki, to nie możesz już gnać jak dwudziestolatka. To normalne i naturalne, że dążę do tego, żeby zwolnić tempo i znaleźć czas na inne fajne rzeczy. Ale praca będzie zawsze bardzo ważna. Inaczej nie potrafię, tego nauczył mnie tata.
Mimo wszystko zdała Pani egzamin z bycia mamą?
Tak. Mogę to powiedzieć teraz, gdy moje dzieci są dorosłe i widzę, jak sobie radzą w życiu i co sobą reprezentują. Wiem, że ten egzamin zdałam. Moje dorosłe dzieci są dla mnie miarą tego, jaką ja jestem mamą. Bywałam mamą bardzo zajętą, co nie znaczy, że złą. Broń Boże, nie należy tu stawiać znaku równości. Teraz natomiast jestem mamą superwspierającą. Bardzo w swoje dzieci wierzę, mam z nimi wspaniały kontakt. Dużo rozmawiamy, także o tym, co w danej sytuacji zrobić. One mi mówią, ja słucham. W ogóle nie wtrącam się w ich życie prywatne. Mnie to nie interesuje. Potrafię przez parę dni do nich nie dzwonić, ale gdy i one się nie odzywają, to przyznaję, że czasami ta matczyna część we mnie bardzo się męczy, rozpacza i tęskni. Lecz ta druga część podpowiada, że tak być musi, tak jest dobrze. I właśnie dzięki temu jest fajnie, że nie naciskam, nie narzucam się. Dzieci wiedzą, że nie jestem osobą, która zrobi desant bez zapowiedzi albo powie, że chce do nich przyjechać w niedzielę, żeby zobaczyć wnusię. Nie ma czegoś takiego.
Uprzedziła Pani moje pytanie. Skoro taką jest Pani mamą, silną i z dystansem, to jaką jest Pani babcią?
Ja właściwie babcią zaczynam być, bo moja wnuczka ma dopiero dwa miesiące. Moje bycie babcią jest więc na etapie wybitnie początkowym. Natomiast ja przede wszystkim jestem babcią ze względu na rodziców mojej wnuczki, czyli moje dzieci. One muszą same dojść do tego – i idzie im to świetnie – jak to jest, kiedy trzeba się zająć własnym dzieckiem. Tworzą sobie własną koncepcję, idzie im to dobrze, co mnie cieszy. Nie możemy przecież za nich wychowywać dzieci albo wiedzieć lepiej. Czasy są inne. Myśmy sobie kiedyś poradzili z dziećmi, więc i one poradzą sobie teraz ze swoimi. Na pewno pozostanę babcią, która się nie wtrąca. To podstawa dobrych relacji.
Życzę zatem rodzinnej harmonii, radości z wnuczki i satysfakcji z pracy!